Strony

czwartek, 31 grudnia 2009

FB (podsumowania roku 2009, cz. III)

Właśnie: Facebook - moje małe ustępstwo na rzecz tego całego bałaganu z gatunku n-k i spółka. Ale kilkaset kilometrów od domu człowiek zaczyna zauważać nie tylko wady, ale także zalety portali społecznościowych. W dodatku jak nagle ma się milion nowych znajomych z całej Europy (a właściwie z całego świata) i zamiast wymienić się mailem/telefonem każdy mówi Find me on Facebook!, to wyjścia specjalnego nie ma... Więc, krótko mówiąc, dałam się wciągnąć.

A więc teraz, co Facebook myśli o mnie (czyli co wypluł jako rezultat niezliczonych quizów, testów itp; no czasem po prostu nie mogę się powstrzymać, jak widzę wyniki znajomych :D ):
  • Kim jestem ze Świata Dysku: Babcią Weatherwax // no jakżeby inaczej
  • Rola filmowa stworzona dla mnie: Bridget Jones // phi
  • Którą heroiną z powieści Jane Austen jestem: Elizabeth Bennet
  • Do której kobiety z Jeżycjady jestem najbardziej podobna: Nutria // coś w tym jest...
  • Jaką grecką boginią jestem: Persefona // ?
  • Mój prawdziwy wiek: 18 lat // ha! ha!! ale dlaczego nie 16...?!?
  • Gdzie jest moje szczęśliwe miejsce: gdzieś, gdzie jest pusto i spokojnie (i że w związku z tym najprawdopodobniej noc poślubną spędzę w księgarni zamiast w łóżku...) // to powinna być moja wróżba andrzejkowa
  • Największe pragnienie: być niewidzialną
  • Jakie robię pierwsze wrażenie: przerażam ludzi!! // nic nowego, w końcu jestem Babcią Weatherwax :D
  • Ultimate Bitch Test: Miss Normality
  • Która sukienka Marilyn Monroe pasuje do mnie: Vanity Fair Spread. Mam syndrom Lady Godivy... // ups...
  • Jakim słodyczem jestem: tort czekoladowy // nic dodać, nic ująć - oto cała ja
  • Jak bardzo jestem asertywna w piciu: typowy Polak
  • Jak dobrze znam Kraków: rodowity krakowianin // ha!
  • Jak dobrze znam gwarę krakowską: 100% krakus // haha!
  • Jakim znawcą krakowskiej komunikacji miejskiej jestem: prawdziwy koneser // i jeszcze raz ha!
  • Co powinnam studiować: prawo // no, na to już trochę za późno...
  • Co mi się podoba w mężczyznach: nic // ...
  • Jak bardzo nie znoszę facetów: mam do nich duży dystans // no to już wiemy, dlaczego nic mi się w nich nie podoba :P
 Uśmiać się czasem można...

    wtorek, 29 grudnia 2009

    Edukacja filmowa (podsumowania roku 2009, cz. II)

    Ponad tydzień jestem już w domu i przez ten czas obejrzałam może ze trzy filmy. Jakoś nie tęskniłam za telewizją i widać już się przyzwyczaiłam do jej braku.
    Za to za kinem stęskniłam się bardzo. W Danii pójście na koncert to mniejszy wydatek niż wypad do kina (sic!), przez co oczywiście mam zaległości w edukacji filmowej.

    Przed wyjazdem zdążyłam jednak zobaczyć kilka wielkoekranowych premier, więc wzorem Aggie krótkie zestawienie tych fajniejszych:
    • Bracia Karamazow (na filmy Petra Zelenki mogę chodzić w ciemno, nieważne czy to komedie, czy inne)
    • Wojna domowa (Colin Firth, ach! a oprócz niego cała plejada brytyjskich aktorów na dokłądkę)
    • Vicky Cristina Barcelona (Woody Allen bez Woodego Allena w roli głównej)
    • Star Trek (nie mogłam przegapić, zwłaszcza, że poprzednie 10 części obejrzałam na krótko przed premierą najnowszej)
    • Epoka lodowcowa 3
    Były też rozczarowania:
    • Załoga G (wszystkie fajne sceny i zabawne teksty zostały wykorzystane w trailerze i na film już nic nie zostało; dobrze, że chociaż futerkowce ładnie zaanimowane)
    • Coco avant Chanel (po prostu spodziewałam się więcej)
    • Spirit (nawet jako parodia Sin City robi marne wrażenie)
    • Ile waży koń trojański (pan Machulski przyzwyczaił mnie do czegoś lepszego, chociaż kilka smaczków było)
    Nie widziałam, a chciałabym, czyli co przegapiłam, będąc na emigracji, ale wciąż mam nadzieję nadrobić:
    • Księżniczka i żaba (klasyczny Disney 2D!!)
    • Rewers
    • Ostatnia akcja
    • Odlot
    • 9
    • Antychryst
    • Parnassus
    • Ricky

    Oprócz tego przypomniałam sobie trochę klasyków, które mogę oglądać wciąż i wciąż, a to: Kiedy Harry poznał Sally, Don Juan de Marco, Leon zawodowiec itp; wygrzebałam gdzieś nawet moją ukochaną baśń filmową z dzieciństwa z Catherine Deneuve, Ośla Skórka. Dłuższy pobyt za granicą chyba sprawia, że człowiek robi się sentymentalny...

    W każdym bądź razie z niecierpliwością czekam na premiery roku 2010, a wszególności Alicję w Krainie Czarów Tima Burtona czy Robin Hooda Ridleya Scotta. Mniam.

    niedziela, 27 grudnia 2009

    Kraków hejnał gra, tak wita mnie

    Miłe zaskoczenie. Kierowca w busie relacji Oświęcim-Kraków miał włączoną stację Fox FM i nawet dało się tego słuchać, mimo że trochę przesadzali z nieśmiertelnymi klasycznymi przebojami. To drugi raz, kiedy zarejestrowałam, żeby kierowca słuchał czegoś innego niż Radio ZET albo RMF (pierwszy raz to nawet była Trójka)!

    Robiłam dziś za przewodnika, bo przyjechali znajomi z Erasmusa - koleżanka z Warszawy i chłopak z Turcji. Niestety w niedzielę (w dodatku poświąteczną) wieczorem to wszystko jest raczej pozamykane.
    Ale udało nam się trafić na pokonkursową wystawę szopek krakowskich - tegorocznych i z lat ubiegłych. Co ciekawe, szopki współczesne praktycznie nie różnią się od tych sprzed trzydziestu lat. Miałam radochę, bo ostatni raz oglądałam je pewnie jak miałam z dziesięć lat. I nie mogę się nadziwić, że coś może być jednocześnie tak bardzo kiczowate i piękne. Chociaż niestety niektóre były tylko kiczowate. Ale inne robiły wrażenie. No i sama próba tłumaczenia muzułmaninowi idei szopki, w dodatku ozdobionej takimi detalami jak Smok Wawelski czy Lajkonik - ubaw totalny.
    Niezamkniętym zabytkiem był oczywiście Mariacki. I aż mnie poraziło zachwytem! Po zwiedzaniu Holandii, gdzie wszystkie kościoły po reformacji przemalowano na biało i odarto ze wszelkich ozdób i po kilkumiesięcznym pobycie w Danii, gdzie też przeważają reformaci - taki kontrast, że ciężko uwierzyć. Nadziwić się nie mogłam, że kościół może być taki ozdobny, kolorowy, bogaty, piękny...

    sobota, 26 grudnia 2009

    Google mówi: 5km (podsumowania roku 2009, cz. I)

    No już od dłuższego czasu tak mówi. 5km to już ładna, okrągła liczba. W dodatku więcej niż 1/10 maratonu, więc coraz poważniej się zastanawiam nad majowym krakowskim minimaratonem. Chociaż ostatnio było kilka dni przerwy w bieganiu ze względu na niesprzyjające warunki, a to: zmęczenie popodróżne, boląca kostka, święta (a co za tym idzie mnóstwo okołoświątecznych obowiązków), wypad do Krakowa itd.

    Jak się okazało, znalezienie w Oświęcimiu jakiejś rozsądnej, spójnej, pięciokilometrowej trasy wcale nie było łatwym zadaniem - ścieżki rowerowe są porozdzielane bezchodnikowymi jezdniami, a ścieżki spacerowe są za daleko ode mnie i o tej porze roku mogą się nie bardzo nadawać do takich celów. Więc jeśli nie chciałam pięć razy biegać wciąż tego samego kółeczka, to musiałam się trochę nagimnastykować przy planowaniu, ale jakoś wyszło.

    Jako że to już czas końcoworocznych podsumowań, to może pierwsze krótkie zestawienie pod hasłem gdzie/jak/kiedy biegałam:
    • w deszczu (normalka)
    • w śniegu
    • w słońcu (nieczęsto się zdarzało, ale jeśli już, to ach!)
    • pod wiatr
    • z wiatrem (ale to oczywiście rzadziej)
    • pod prąd
    • na cmenatrzu
    • wokół cmentarza
    • wokół jezior
    • ulicami
    • chodnikami
    • bezdrożami
    • w dzień
    • w nocy
    • w starych, nienadających się do tego za bardzo butach
    • w krótkich spodenkach i podkolanówkach
    • do muzyki z MammaMia, Shrek 2 albo jeszcze innej, najcześciej właśnie filmowej
    • bez muzyki (jak się zapomniało grajka naładować...)
    w kombinacjach jak+gdzie+kiedy prawie dowolnych z powyższego zestawienia.

    A tak to było po kolei:

    Pokaż Jogging w Kopenhadze na większej mapie

    środa, 23 grudnia 2009

    Kraków jeszcze nigdy tak jak dziś

    Przedziwny dzień. Wczorajszy znaczy się. Chociaż w zasadzie dopiero dzis się kończy.

    Lubię filmy pod hasłem co by było gdyby..., w rodzaju Biegnij, Lola, biegnij albo Przypadkowa dziewczyna. Właśnie zastanawiałam się, gdzie i kiedy zaczął się ciąg przypadków, który doprowadził do tego dnia tzn. do tego, że ten dzień wyglądał tak jak wyglądał, czyli dosyć ekstraordynaryjnie - i to chyba nie tylko jak na moje mało libaralne standardy. I czy jakiś drobny szczegół gdzieś kiedyś mógł sprawić, że wyglądałby całkiem inaczej.
    Ale nie wygladał.
    I dobrze mi z tym.

    Kraków w każdym bądź razie piękny, zimowy; a przynajmniej tak mnie przywitał wczoraj rano, bo wieczorem przyszła odwilż.

    Więc pooglądałam sobie trochę Kraków, pospacerowałam, pozachowywałam jak rasowa turystka, pstrykając zdjęcia wszędzie i wszystkiemu. Popodziwiałam Rondo Mogilskie po remoncie - może wreszcie zapamiętam, które to. Na pewno zapamiętam. Następny krok to przestać mylić Grzegórzeckie z Grunwaldzkim (może dodam do postanowień noworocznych).

    Odwiedziłam wydział, poplotkowałam z paniami z sekretariatu (ale krótko, bo non stop jacyś pro-, vice- albo prof. czy dr. tam wpadali w przeróżnych sprawach). Poopowiadałam, jak to w Danii jest dobrze nie tylko studentom, ale pracownikom biurowym też - przez cztery miesiące jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym musiała osobiście sekretriat odwiedzić, więc sekretarki mają tam luzy.

    Pan doktor w przychodni uniwersyteckiej jest moim idolem: jak dostałam receptę, to się pytam, czy są jakieś przeciwwskazania albo zalecenia odnośnie leku; a on mi na to, że przeciwwskazaniem jest powrót do Polski (wcześniej się wypytywał, jak mi się podoba w Danii).
    Uwielbiam go - szkoda tylko, że nie ja jedna i zawsze kolejki się do niego ustawiają, ech...

    poniedziałek, 21 grudnia 2009

    Idą święta!

    A skąd wiem? Ze sklepu. Bo byłam dziś na zakupach i pierwszy raz w tym roku usłyszałam piosenkę, która dla mnie nieodmiennie zwiastuje święta - wiekowy, przesłodzony, romantyczny szlagier:

    Co dziwne, po raz pierwszy odkąd pamiętam usłyszałam ją dopiero w grudniu i to przed samymi świętami. Zawsze trafiałam na nią wcześniej - przewijała się w sklepowych składankach albo w radiu już od listopada i do świąt miałam jej już powyżej uszu. A w tym roku inaczej, bo w Danii albo tego nie znają, albo nie lubią, albo inne zwyczaje mają i wpadłam na ten stary przebój dopiero po powrocie do Polski.

    niedziela, 20 grudnia 2009

    Aaa! Książka!

    Prawdziwa KSIĄŻKA! Nie żaden tam e-book czy inny pdf, tylko prawdziwa, papierowa, ładnie wydana książka:

    Naprawdę dość już miałam czytania na komputerze. Ale cóż było zrobić? Miałam do wyboru to albo totalny odwyk od literatury (przynajmniej polskojęzycznej), bo jeśli chciałabym zabrać do Danii zapas książek na pięć miesięcy, to nie zmieściłabym się w żadnym, nawet najbardziej liberalnym limicie na nadbagaż...

    A rzeczona lektura ma poza swoim niekwestionowanym prawem do definicji prawdziwej książki także inne zalety, a to:
    • autora, którego już bardzo polubiłam przy Cyklu barokowym, posiadającego niesamowitą wyobraźnię, wiedzę i odwagę do łączenia tychże (która to kombinacja daje w efekcie dzieła z gatunku przeze mnie ulubionego, acz trudnego do zdefiniowania)
    • objętość prawie tysiącstronicową, co oznacza, że ma szanse zająć mnie nawet na kilka dni
    Zapowiada się na razie jak połączenie Perfekcyjnej niedoskonałości Jacka Dukaja i Imienia Róży Umberto Eco - czyli rewelacyjnie.
    Co oznacza, że przepadłam i świąteczne wypieki stoją pod znakiem zapytania.

    sobota, 19 grudnia 2009

    Mała (duża) rzecz, a cieszy

    Taka wanna na przykład. Człowiek nie docenia, dopóki nie zamieszka w - wydawałoby się cywilizowanym - kraju, gdzie nawet nie sama wanna jest luksusem, ale w ogóle łazienka, która byłaby w stanie takie cudo pomieścić.

    Ze wszystkich mieszkań, które widziałam w Kopenhadze, tylko jedno było wyposażone w dosyć sporą łązienkę, która na dodatek zawierała wannę.
    Duńskie łazienki mają przeważnie powierzchnię 2m2 (czasem 3 lub 4 - więcej to już prawdziwy luksus). Przysznic najczęściej nie jest osobną instalacją z brodzikiem itp. ale po prostu miejscem odgrodzonym zasłonką. A i to tylko w nowszych budynkach, bo starsze nie były przystosowane do takich rarytasów, o nie; w starych kamienicach po prostu doinstalowano prysznice do toalety, tam gdzie tylko się dało.
    Efekt jest tragikomiczny: piękne, wytwornie urządzone mieszkania i łazienka-klitka, z której człowiek ma ochotę jak najszybciej uciec.

    A przecież nie tak powinno być. Nie mówię już nawet o wannie, można się obejść, ale tak w ogóle. Bo kąpiel to także rytuał odświeżająco-reklasujący, którego niestety w takich warunkach przeprowadzić się nie da.
    A więc mając wreszcie okazję, delektowałam się dziś takim rytuałem prawie godzinkę. Mmmm.

    Zresztą było się po czym relaksować... Mówiłam, że lubię podróże? No więc dzisiejsza podróż do Polski natrętnie usiłowała mnie przekonać, że jednak nie lubię: opóźnienia połączeń, pogoda, korki, wypadki, nieuprzejmi kierowcy - no wszystko, co tylko się dało. Taki na przykład głupi film wyświetlany w autobusie: raz okazał się być filmem całkiem fajnym (Indiana Jones i królestwo kryształowej czaszki). Tylko że z jakichś niewyjaśnionych przyczyn po przekroczeniu granicy polsko-niemieckiej wyłączyli go i zmienili na tradycyjną głupkowatą amerykańską komedię. Czy Indiana Jones jest w Polsce nielegalny...?
    Ale ja się nie dałam, a to głównie dzięki podręcznemu zestawowi pierwszej pomocy: Valravn + Myslovitz + Azure Ray + Vivaldi.

    czwartek, 17 grudnia 2009

    Biało-szaro

    Przepowiednie magów pogodowych nawet się sprawdziły i od wczoraj coś tam posypuje. Mróz jest lekki, więc się śnieg nie topi, za to został już rojeżdżony przez kierowców i rowerzystów, i rozdeptany przez przechodniów. Ale na dachach jak widać się trzyma:

    Niestety sprawdził się też mój czarny scenariusz: wystarczy, że tutaj jest jeden albo dwa stopnie poniżej zera, a wydaje się, że to minus dzisięć, co najmniej; to przez dużą wilgotność i wiatr od morza. No ale chociaż trochę biało się zrobiło.

    A w ogóle to jakieś stragany świąteczne się pojawiły na ulicach, przy sklepach stoją iglaczki w równych rządkach itd.

    A że tak świątecznie, to nowa krótkometrażówka Disneya:


    Poza tym to zastanawiałam się dziś, czy jakieś zamieszki nie wybuchły, ale okazało się, że to tylko sztuczne ognie - albo świętowanie z okazji zakończenia COP15 (nareszcie!!), albo jakaś próba generalna przed Nowym Rokiem, bo strzelali tym przez dobre pół godziny.

    wtorek, 15 grudnia 2009

    Buro, szaro i ponuro

    Grrr, strasznie jest: ciemno, zimno, szaro i w ogóle... Dlatego rozgrzewam się, jak mogę, czyli ścieżką dźwiękową z Karmelu:

    Ech i ach... Zawsze mi się cieplej robi - w przenośni i dosłownie - jak tego słucham. I film piękny, polecam.

    Nie biegałam dziś, ale nie tylko przez pogodę, mam dobrą wymówkę, to znaczy kostka znowu pobolewa... Mam nadzieję, że do jutra przejdzie.

    A dobra strona tego ochłodzenia jest taka, że może uda mi się zobaczyć Kopenhagę pod śniegiem. Zapowiadają jakieś snow showers na najbliższe kilka dni i minimalnie poniżej zera, więc może coś z tego będzie.

    poniedziałek, 14 grudnia 2009

    Monday Live Jazz Session

    Ostatni raz w tym roku. Tylko ja i Simone (Mia i Christoff juz wyjechali, Weronika pisze raport, Allison... no cóż). W dodatku zimno strasznie było, nie wiedzieć dlaczego. I to był mój trzeci z rzędu wieczór muzyczny, wiec średnio mi się chciało, a Simone tez była zmęczona. Więc doczekałyśmy tylko do próby i sie zmyłyśmy. W sumie szkoda, bo fajna ekipa grająca sią dziś zapowiadała.

    Ale za to udał nam się niezapomniany widok: furgonetka policyjna (jedyny plus tej zakichanej konferencji klimatycznej: wszędzie policja, więc czuję się bezpiecznie w mojej niebezpiecznej dzielnicy). pełna policjantow w... czerwono-białych czapeczkach a la Św. Mikołaj. Chichotałysmy przed dobre 5 minut. Szkoda, że nie zdążyłam wyjąć aparatu.

    niedziela, 13 grudnia 2009

    Kameralnie

    Dziś kolejna atrakcja z cyklu Danish Culture Course. To jest KU ma kilka kursów adresowanych do studentów międzynarodowych np. o dynastiach duńskich, o mitologii skandynawskiej, o filmie Von Triera albo filozofii Kirkegaarda itp. i każdy z nich ma jakieś atrakcje. Np. z uczestnikami Kings and Quins (Mia uczestniczyła) załapałam się na darmową wycieczkę do Roskilde i zwiedzanie katedry.

    A dziś z kolei byłam na koncercie muzyki kameralnej w Court Theater w Christiansborgu. Instrumenty i muzyka z drugiej połowy XVIII wieku. Całkiem przyjemnie, choć bez rewelecji.

    A na koncert prawie się spóźniłam, bo byłam zajęta spełnianiem prośby Gosi o zdjęcia Kopenhagi ustrojonej świątecznie:



    W ogóle to pogoda w ten weekend dopisywała. Jak biegałam na jeziorkami, to jakoś tak przyjemniej niż zwykle, można się było pozachwycać widoczkami. Chociaż znowu chłodniej, ledwo ze 2 stopnie; ale i tak lepiej, bo słoneczko świeci.

    sobota, 12 grudnia 2009

    Valravn, czyli duńska muzyka w stylu elektrofolk

    Wiem, wiem, brzmi dziwnie - ale mnie się strasznie podoba. Zespół gra super, na różnych instrumentach, których wcześniej w życiu nie widziałam i nawet nazwać ich nie umiem, a wokalistka ma świetny głos i jest bardzo ekspresyjana.

    Trafiłam na nich w zasadzie przypadkiem: poszłam na Noc Folkową do Rotundy na koncert Żywiołaka (którego też wcześniej słyszałam zupełnym przypadkiem), a że koncert był łączony, to przy okazji posłuchałam Valravnu - i się zakochałam. Więc jak jestem w Kopenhadze, to przecież nie mogłam przegapić.

    Koncert super, nawet lepszy niż w Krakowie, bo w takim mniejszym klubie, więc tłoku nie było i akustyka dobra. No i stałam zaraz pod sceną, mogłam się do woli przyglądać, jak grają na tych dziwnych tradycyjnych instrumentach.

    Przed koncertem była premiera ich pierwszego teledysku, promującego najnowszą płytę:


    Och i ach!

    piątek, 11 grudnia 2009

    I shall

    Tak mi ostatnio chodzi po głowie:

    Energetyzujące i odświeżające, mimo że już wiekowe.

    I koresponduje z moim nastrojem.

    czwartek, 10 grudnia 2009

    Kocham UJ

    Kocham moją uczelnię, a w szczególności mój wydział, to znaczy ludzi, to jest dziekna, prodziekanów i pełnomocników dziekana, koordynatorów i pracowników biurowych (a przynajmniej tych z tej listy, którzy bezpośrednio mają coś wspólnego z moimi studiami).

    Ten wybuch przyjaznych uczuć spowodowany jest faktem, że pan B. (koordynator Erasmusa na WFAIS) po spawdzeniu mojego Learning Agreement uzgodnił z panem G. (pełnomocnik dziekana ds. IS), że skoro tutaj KU przyznaje 15 ECTSów za semestralny kurs Academic English, to mimo iż normalnie za cały czwarty rok dostałabym za angielski chyba 3 ECTS, to przepiszą mi całe 15.
    Nie żebym nie zasłużyła - przez te pół roku zrobiłam chyba rzeczywiście więcej niż na całych studiach w czasie lektoratu; wymagania co do jakości esejów i częstotliwości ich pisania Paul miał naprawdę wygórowane, do tego co tydzień kilka lektur w postaci atykułów, raportów, monologów, opowiadań, książki...
    No i jeszcze pani E. mi napisała, że sekretariat będzie czynny przed świętami, więc pozałatwiam, co mam do załatwienia.

    wtorek, 8 grudnia 2009

    Po drugiej stronie lustra

    Ja chyba jestem jakaś lewoskrętna, a Duńczycy prawoskętni, czy coś... Dlaczego czuję się, jakbym zawsze biegała pod prąd? Dziś pierwszy raz od nie-wiem-kiedy zdarzyło się, że spotkałam osobę biegnącą w tym samym kierunku co ja. (I przy okazji jeszcze dwóch bigaczy z wózkami dziecięcymi i dziećmi w środku - to naprawdę imponujące). A może to jakaś niepisana umowa, o której ja nie mam pojęcia...?
    Przy okazji, to biegam już jakąś 1/10 maratonu - czyli na minimaraton krakowski się już łapię.

    A wieczorem spacerek, który docelowo miał się skończyć w obserwatorium astronomicznym na Okrągłej Wieży (otwarte dwa wieczory w tygodniu), ale tak mnie zaabsorbowało robienie zdjęć nocnych, że w końcu tam nie dotarłam. To akurat jedno z przedwczorajszyjszych, ale dziś wyszły podobne:

    poniedziałek, 7 grudnia 2009

    Monday Live Jazz Session

    Dziś zaczęło się kameralnie, bo tylko ja z Weroniką (która dopiero co została delikatnie wyrzucona z mieszkania przez jej szurniętą landlady, więc jest szansa, że zatrzyma się u mnie na jakiś czas - fajnie, przypomną się czasy akademika!!). Potem przyszli filozofowie i Paul, który właśnie obchodzi sześćdziesiąte urodziny. Sympatycznie jak zwykle; chociaż zmyłam się, kiedy dyskusja zeszła na konferencję klimatyczną, grrr.

    Ostatnio doszłam do wniosku, że Blågårds co prawda jest naprawdę fajne, ale trzeba by sobie zrobić rundkę po krakowskich pubach, jak wrócę, i przypomnieć, jak wygląda Obsesja, Atmosfera, Indygo, czy chociażby Gwarek, Nawojka albo Żaczek. Bo inaczej zapomnę nawet, jak tam trafić... Tylko dlaczego tam nie ma takiego dobrego piwa jak tu...? U nas jest wybór między pilsnerem a innym pilsnerem, a tu - niebo... mmm...

    Ku pamięci: sprawdzić kawiarenkę (benedyktyńską?) na Rajskiej 22. Jest maleńka szansa, że będą mieli mój ukochany Thisted Limfjords Porter/Double Brown Stout.

    niedziela, 6 grudnia 2009

    "Do grzecznych dziewczynek przychodzi Mikołaj, niegrzeczne śpią z kim chcą"

    Hmm, ja chyba byłam niegrzeczna w tym roku, bo Mikołaj do mnie nie przyszedł...
    Może go zdezorientowałam zbyt częstymi zmianami adresu...?
    A może duński Mikołaj odwiedza tylko Duńczyków...?
    A może się obraził, że zamiast grzecznie spać i śnić o prezentach, to noc spędziłam na rozmowach online...?

    Bo Duńczycy wierzą - przeciewnie niż reszta Europy - że Mikołaj urzęduje nie w Laponii, ale na Grenlandii; czyli w sumie, że jest (był? Grenlandia chyba teraz niepodległa jest, przynajmniej teoretycznie...) Duńczykiem. Znacjonalizowali świętego Mikołaja! Wspominałam już, że Duńczycy są dziwni?

    piątek, 4 grudnia 2009

    Jogging-addicted... still... more and more...

    Przyszła pora na zmianę trasy. Do tej pory biegałam wokół cmentarza, tam i z powrotem:

    Wyświetl większą mapę
    Względnie wewnątrz, jeśli był otwarty.

    Dziś pierwszy raz wybrałam się nad jeziorka, czyli w drugą stronę. Na początek jedno, średnie:

    Wyświetl większą mapę
    Bałam się, że to bedzie za dużo, ale google mówi, że tylko pół kilometra więcej. I rzeczywiście nie zajęło mi wiele więcej czasu niż poprzednia trasa. Tylko ma tę wadę, żę światła są po drodze.

    Ale chyba koniec biegania w krótkich spodenkach, bo już czuć w powietrzu, że zima idzie (w końcu grudzień); przy jeziorkach nawet bardziej, bo tam więcej wilgoci i bardziej wietrznie jest. Chociaż z drugiej strony, chyba przez ten cały jogging uodporniłam się i nie choruję; co przy tutejszej pogodzie i mojej skłonności do zapadania na grypę (tudzież inne wirusowe czy też bakteryjne paskudztwo) zakrawa na cud.

    środa, 2 grudnia 2009

    Dzień pracujący

    Środa dniem nauki jest w tym semestrze. Tfu, to znaczy w tym bloku. W poprzednim miałam zadania domowe na środę, więc we wtorek zawsze siedziałam w domu i klęłam na S&T i [pana profesora] Andrzeja. Termin z C&C jest na czwartki, więc dzień pracujący wypada oczywiście w środy. Ech.

    Nie, żebym się specjalnie przemęczała, o, co to, to nie. Dzięki pani Grażynce trochę już tego miałam i nawet coś niecoś pamiętam. Więc mam mniej prze... ...rąbane niż reszta.

    W każdym bądź razie raczej żadnego szwendania się w środy.

    wtorek, 1 grudnia 2009

    Och! i Ach! czyli widoczki

    O, drugi z rzędu ładny dzień - święto! Zwłaszcza pod wieczór. Wybrałam się na Okrągłą Wieżę i zdjęć narobiłam dużo kolorowych. Takie o:

    Więcej na picasie, jak zwykle.

    Zmarzłam trochę, bo już czuć zimę w powietrzu, więc jak przechodziłam koło Ogrodu Botanicznego, to wstąpiłam, żeby się zagrzać - tam panuje klimat zwrotnikowy. No i napstrykałam znowu, tym razem pajęczynkę obwieszoną kropelkami wody, zawieszoną w rogu akwarium.

    Jak wczoraj w Blågårds widziałam, jak Johan nie może się powstrzymać od robienia zdjęć (aparatem Mii), to zatęskniłam za moim starym zenitem. Zwłaszcza, że widziałam efekty tych jego zabaw - niesamowite; ma dobre oko i wiedzę też.

    A więc Pierwsze Postanowienie Noworoczne: wracam do robienia porządnych zdjęć. Na razie przy użyciu dostępnego ekwipunku, czyli albo aparatu rodziców, albo wysłużonego zenita. Albo może od siostry czasem pożyczę... A potem będę próbować coś lepszego skombinować.

    poniedziałek, 30 listopada 2009

    Monday Live Jazz Session

    Uuu, busy day!

    Na początek kolejny, tym razem naprawdę ciekawy eksperyment w laboratorium ekonomicznym. Nawet zapytałam, czy jest szansa gdzieś, kiedyś zapoznać się z wynikami - i jest, ale za pół roku, jak napiszą z tego raport...

    Potem przedświąteczne spotkanie dla studentów międzynarodowych na KUA (coś jak DIKU Cut&Paste), na którym razem z Mią uczyłam się robić takie śmieszne świąteczne gwiazdki, a ponieważ mam całkiem spore doświadczenie w origami, to nawet nieźle mi to szło. Dawali bardzo dobre grzane wino. I okazało się, że duńskie tradycje różnią się sporo od naszych, bo w teście ze znajmości tych świątecznych zwyczajów wypadłyśmy fatalnie...
    Spóźniłam się trochę, bo wybrałam sę na piechotę i akurat jak przechodziłam przez most nad kanałem, to był zachód i po prostu nie mogłam się powstrzymać i nie zrobić kilku zdjęć.

    (Więcej na picasie)

    Wieczór jak zwykle w Blågårds. Dość spore towarzystwo, nawet większe niż zwykle; Pawła nawet spotkałam, który wrócił niedawno z egzotycznych wojaży po Ameryce Południowej.

    sobota, 28 listopada 2009

    Wigilia wigilii św. Andrzeja

    Weronika namówiła mnie na imprezę andrzejkową w akademiku, w którym była tydzień wcześniej na Turkish Night. Organizowały jakieś Polki, które tam mieszkają i fecebookową metodą podaj dalej zostałysmy zaproszone.

    No więc poszłam po Weronikę i dalej do akadmika, który jest tylko pięć minut od niej. Znalazłyśmy, weszłyśmy, wjechałyśmy na czwarte piętro i Weronika prowadzi mnie do drzwi tzw. common room - które są zamknięte... To może trzecie. Na trzecim też nic, ale jakaś pani się przechadzała i Weronika pyta grzecznie, gdzie jest ten wspólny pokój. Odpowiedź: Nie wiem. No to dalej: Bo tam ma być impreza.... Na co kategoryczne: Tu nie wolno robić żadnych imprez!! To jest hotel! Tu nie wolno urządzać imprez!!. Wycofałyśmy się pospiesznie do windy. Hmmm, może to było szóste piętro. Na szóstym też nic. Ale spotkałyśmy dziewczynę i zapytana o common room odpowiedziała, że owszem za jakieś 20 minut może zaczną (było już wpół do dziesiątej, a miało się zacząć o dziewiątej). No to wróciłyśmy się do Weroniki na kawę, żeby tam nie sterczeć pod drzwiami jak idiotki i nie wpaść przypadkiem na rozdrażnioną starszą panią.

    Weronika poszła z powrotem na imprezę, a ja z powrotem - do domu. No bo co to za porządki: zapraszają ludzi, a jak przychodzimy to nie dość, że nikogo nie ma, to jeszcze drzwi zamknięte. Poza tym jakoś nie miałam ochoty siedzieć tam do rana - nie mogli zacząć wcześniej? Obie zgodnie stwierdziłyśmy, że to za późno, bo człowiek przychodzi na imprezę się zabawić, a już na starcie jest zmęczony i śpiący... Bez sensu. Może jutro u Simone sobie powróżymy...

    piątek, 27 listopada 2009

    Tam i z powrotem

    Wreszcie się zmotywowałam, żeby odebrać CPR (duński odpowiednik PESELu) - po prawie trzech miesiącach. Jak już tyle bez niego przeżyłam, to pewnie bym się i obeszła do końca...

    Potem chciałam zarezerwować bilet powrotny do Polski na święta. Mam już wykupiony, tylko że open, więc trzeba było ustalić datę. Wiedziałam, że Eurolines zmienił ostatnio siedzibę, ale myślałam, że adres który mam to jest właśnie ten aktualny. Jak się okazało - nie był. A tego drugiego przy sobie nie miałam. Więc wróciłam do siebie, sprawdziłam i poszłam znowu na poszukiwania. Znalazłam dobrą ulicę, ale numeru już nie pamiętałam oczywiście. Więc pospacerowałam sobie trochę w deszczu i egipskich ciemnościach (piąta po południu...), zanim wreszcie znalazłam. A zależało mi, żeby to szybko załatwić, bo trochę się wystraszyłam, jak zobaczyłam w internecie, że już nie ma wolnych miejsc na 18 ani 20 grudnia (chyba że do Białegostoku). Ostatnie zajęcia tutaj mam 17 grudnia, więc stwierdziłam, że w takim razie chyba wrócę wcześniej i opuszczę jakiś wykład albo dwa. Ale pani mi bez problemu ustaliła datę na 18 - wniosek z tego, że chyba w internecie po prostu tylko część miejsc jest dostępna do sprzedaży. Przy okazji się zestresowałam, bo miałam zapłacić 25 koron, a myślałam, że nie mam portfela; ale po dłuższych poszukiwaniach się odnalazł, na szczęście.

    Jogging-addicted

    Mmmm, miałam przyjemny sen i miło się było obudzić, pamiętając go. Ale nie powiem o czym (o kim).

    Z wczorajszych nocnych rozmów z Boogim dowiedziałam się, że bieganie uzależnia. Tzn. tyle to sama wiedziałam, ale że jest lepsze od heroiny to już nie...

    Publikując wyniki w Behavioural Neuroscience, naukowcy napisali, że chęć wstania z sofy i zrzucenia wagi szybko staje się zachowaniem kompulsywnym, podobnym do wywoływanego przez narkotyki klasy A.
    ...
    Naukowcy zaobserwowali, że zbyt intensywny wysiłek powoduje w mózgu reakcje podobne do wywoływanych przez heroinę – czyli prowadzi do uzależnienia. Nagłe zaprzestanie może prowadzić do wystąpienia drgawek, konwulsji i szczękania zębami.
    ...
    Uzależnienie to również intoksykuje. (...) organizm ludzki sam wytwarza związki działające podobnie do piatów, np. heroiny. Innymi słowy, jeśli chcesz być na haju, zapomnij o heroinie, idź biegać.

    Koktajl, jaki produkuje nasz organizm, zawiera zmniejszające ból endorfiny, dopaminę (produkowana również podczas orgazmu), serotoninę poprawiającą samopoczucie oraz adrenalinę, hormon walki i ucieczki, zwiększającą siłę i koncentrację.
    ...
    Przy okazji wyłania się nowy argument przeciwko zażywaniu narkotyków. Kokaina zapewnia miłe doznania przez ok. 15 minut, bieganie - na wiele dni.

    Jednak zaprzestanie wysiłku prowadzi do załamania: depresji, apatii, zobojętnienia.

    Wnioski:
    1. jeśli masz nałóg, to zastąp go joggingiem - dalej będziesz na haju, a przy tym zdrowszy
    2. jak już zaczniesz biegać, to nie ma odwrotu; lepiej nie przestawać
    3. no to wpadłam...
    A pogadanki z Boogim skończyły się tym, że to on pierwszy zrezygnował i poszedł spać. Hmmm, coś chyba jest nie tak - tylko czy ze mną, czy z nim...?

    czwartek, 26 listopada 2009

    Red, blue, abstain...

    Kiedy rano wstałam z łóżka, to odkryłam magiczny sposób na grzywkę: nie przejmować się nią! Cały sekret w tym, że wygląda lepiej niezadbana niż kiedy próbuję ją jakoś ułożyć. Jakie to proste...

    No właśnie, bo znowu mam grzywkę. Co prawda ciut za długą, więc tak z boku jest i raczej się nie rzuca w oczy. Genralnie to fryzjer w Danii jest strasznie drogi (tzn. oczywiście wszystko jest drogie, ale strzyżenie wyjątkowo). Ale moje genialne koleżanki wyczaiły, że jest szkoła fryzjerska, w której można się całkiem tanio obciąć, robiąc przy tym za modela. Liczą sobie 50 (strzyżenie) albo 100 koron (z farbowaniem itp). Minus jest taki, że trwa to co najmniej dwie godziny, bo studenci jeszcze nie mają wprawy; co widać, jak się tam siedzi, bo wszyscy generalnie wiedzą, co robią, ale robią to bardzo powoli i starannie, z pietyzmem. A na końcu trzeba czekać, aż nauczyciel oceni efekty, wytknie kilka niewidzialnych wystających włosków i każe poprawić. Dla mnie to był w zasadzie relaks, że mogłam sobie dwie godzinki na fotelu posiedzieć, a ktoś się bawił moimi włosami. Konkretnie to bardzo sympatyczna młoda dziewczyna, która się tam już półtora roku uczy (nauka plus praktyka tam trwa w sumie cztery lata).
    Lubię chodzić do fryzjera. Niestety grzywka wyszła ciut za długa, bo moja fryzjerka wyprostowała mi włosy, żeby lepiej widzieć strzyżenie, ale przez to włosy wydają się dłuższe i bałam się bardziej podcinać, żeby potem nie były za krótkie. No to i nie są.

    A dziś z kolei brałam udział w laboratoryjnym eksperymencie ekonomicznym. W Instytucie Ekonomii zbierają chętnych studentów, sadzają w boksach przy komputerach i dzielą na zespoły - losowo, nikt nie wie, z kim jest; komunikować się oczywiście nie wolno. Zadanie polegało na klikaniu przez godzinę czerwony, niebieski albo wstrzymuję się, a celem było zdobycie jak największej liczby punktów, które dostawało się, jeśli grupa prawidłowo zgadła kolor. Należało wypracować jakąś wspólną strategię, opierając się tylko na tym, jak inni członkowie grupy głosowali w poprzednich rundach i znając pradopodobieństwo, że podane wskazówki są prawdziwe/fałszywe. A na zachętę na koniec za zdobyte punkty wypłacają jakieś nieduże pieniądze, żeby zmotywować ludzi do brania udziału. Ciekawe.
    Kiedy skończyliśmy i czekaliśmy na wyniki, to dało się słyszeć od pana monitorującego ekperyment: This is strange... I dalej: Oh, shit! A potem szybki telefon, wyjaśnienia i odebrane instrukcje, co i jak naprawić. Na szczęście wyniki im nie przepadły.

    środa, 25 listopada 2009

    2/3

    No to ostatnia wycieczka na Amager metrem w celach naukowych zaliczona. W sensie, że zdałam egzamin ustny z angielskiego. Oprócz Paula był jeszcze drugi cenzor. Sympatycznie się rozmawiało, chociaż stresująco, jak to zwykle na ustnych. Zwłaszcza rozpraszające było, jak obaj robili notatki, w czasie kiedy ja się produkowałam (oczywiście nie notowali tylko błędów, ale też dobre rzeczy, ale mimo wszystko...). To już dwa z trzech egzaminów tutaj mam zaliczone, więc teraz definitywnie z górki.

    W metrze dziś pusto było, ale chyba dlatego, że wcześnie jechałam (dlaczego, dlaczego umówiłam się na 8.30 rano - no dlaczego?). Do tego nie padało, więc ludzie nie przerzucili się z rowerów na komunikację publiczną.

    W drodze powrotnej wstąpiłam do sklepu polskiego po chlebek - nie dość że smaczny, to jeszcze dwa, trzy razy tańszy niż duński; więc się tam zaopatruję, zwłaszcza że to tylko 10 minut spacerkiem ode mnie. Lubię ten sklep. Prowadzą młode, sympatyczne i zawsze usmiechnięte dziewczyny.
    Nie zwracałam uwagi, że ekspedienci w duńskich sklepach są przeważnie niemili, dopóki Simone mi tego nie uświadomiła. I rzeczywiście: prawie nigdy się nie odzywają, żadnego dzień dobry, Dziękuję, nie mówiąc już o Miłego dnia; co najwyżej wymruczane na koniec Rachunek?, a i to nieczęsto. Nie to żeby specjalnie byli nieuprzejmi, po prostu straaasznie mrukliwi, nic nie mówią i nigdy się nie uśmiechają.
    Dziwni ci Duńczycy.

    poniedziałek, 23 listopada 2009

    Monday Live Jazz Session

    Rano wycieczka na Amager, żeby dostarczyć esej (jakoś udało mi się to draństwo napisać, ale tylko 1200 słów, a powinno być 1500). Południowy Kampus, na którym mają zajęcia humaniści (i gdzie ja mam angielski) mieści się na wyspie Amager, po drugiej stronie centrum. Dosyć daleko, więc jeżdżę tam metrem.

    No właśnie metro. Ciekawy środek komunikacji. Szybki - nie stoi w korkach, a jedna stacja metra to przeważnie odległość równa pięciu, dziesięciu przystankom autobusowym. I do tego jeździ samo, czyli że bez maszynisty - atrakcja dla dzieci i turystów. Można sobie usiąść zaraz za przednią szybą (albo tylnią) i oglądać tunele:

    Ja jak wsiadam, to zawsze się zaczynam zastanawiać, jak działa algorytm bezkolizyjności tego czegoś - tak, tak, skrzywienie zawodowe się odzywa. Ale to nie może być trudne, bo mają tylko dwie linie...


    Wieczór w Blågårds Apotek, jak co tydzień w poniedziałek. Knajpka sama w sobie bardzo przytulna i przyjemna, a dodatkowo w poniedziałki mają jazz session na żywo. Przychodzi grupka muzyków i muzykują. Dziś była nawet wokalistka - rewelacyjny głos dziewczyna miała, kojarzył mi się w barwie z Norą Jones, ale chyba lepszy.

    niedziela, 22 listopada 2009

    Angielska pogoda w Danii

    Przeszłam się dziś aż do sklepu i z powrotem. Tyle wystarczyło, żeby w pełni doświadczyć typowej jesiennej kopenhaskiej pogody. Standardowa prognoza nie jest zbyt urozmaicona i wygląda mniej więcej tak:


    i nie ma co się łudzić, że będzie lepiej.

    Jest kilka symtpomów, które wskazują, że przybyły do Kopenhagi student z gatunku erasmus (czy też jakiś inny zagraniczny przybysz) zaczyna się aklimatyzować w tym mieście. Jednym z nich jest nieprzeparta potrzeba uprawiania joggingu (co już zaobserwowałam u siebie). Inną oznaką zaadaptowania się do panujących warunków jest ponoć szczery entuzjazm odczuwany, kiedy rano wyjrzy się przez okno i zobaczy pięknie świecące słoneczko - to też już na mnie przyszło. W zeszły piątek była ciepła, słoneczna pogoda i wszyscy się nią zachwacali. Prorokowałam, że potrwa to całe dwa dni, a potem wróci do normy, czyli niepewnej, pochmurnej, wilgotnej szarówki, która trwała co najmniej przez ostatnie trzy tygodnie. Otóż, myliłam się - ładna pogoda nie trwała nawet tyle, następnego dnia po południu niebo już się zaciągnęło.

    Sytuacji nie poprawia fakt, że dzień trwa niecałe 8 (słownie: osiem!!) godzin. Wschód słońca jest mniej więcej o ósmej rano, a zachód przed czwartą (na całe szczęście zajęcia na uczelni nie zaczynają się wcześniej jak o dziewiątej). Aż się boję myśleć, co będzie w grudniu. Ostatnio umówiłam się z Weroniką, że odwiedzimy Syrenkę. Najpierw chciałam iść na Okrągłą Wieżę (skoro już kupiłam ten sezonowy bilet, to trzeba go wykorzystać) i tam się miałyśmy spotkać o wpół do piątej i przespacerować na nabrzeże. Na szęście w porę się zorientowałam, że to już będzie pół godziny po zachodzie słońca, bo wiele byśmy tej Syrenki nie pooglądały...

    Poza tym nie mam czasu na spacery, bo piszę esej z angielskiego, oczywiście na jutro. I uczę się na egzamin ustny z tegoż samego przedmiotu. Mam szczerą nadzieję, że jak wrócę do Polski, to darują mi już lektorat. Jeśli tak, to może wykorzystam pozostałe żetony na niemiecki... Hmmm, jest to jakiś pomysł.

    sobota, 21 listopada 2009

    Jak w domu

    Poczułam się dziś prawdziwie jak w domu, w Krakowie. Poszłam grzecznie biegać, a że już wieczór był i cmentarz zamknięty, to poleciałam wzdłuż zewnętrznego muru, naokoło, jak zwykle. I na rogu ławeczka, a na ławeczce siedzi sobie trzech panów o nieco znoszonym wyglądzie, każdy z białym plastikowym kubeczkiem w dłoni. Jeden z nich dodatkowo z butelką wina i nalewa do tych kubeczków. Swojski obrazek :)

    Słowo wyjaśnienia: tak biegam, czy też może uprawiam jogging. Tutaj wszyscy biegają, wszędzie i o każdej porze można spotkać biegaczy. Ponieważ Assistens Kirkegård (cmentarz, na którym leży H. Ch. Andersen i na który miałabym widok z okna, gdyby budynek naprzeciwko mi go nie zasłaniał) służy bardziej jako park niż cmentarz, to jest popularnym miejscem uprawiania tegoż sportu. Jest też popularnym miejscem spacerów z dziećmi albo psami. Ale miejscem najbardziej chyba obleganym przez biegaczy są jeziorka w centrum, ale to już raczej dla długodystansowców. Planuję się tam przenieść, jak nabiorę większej kondycji/wytrzymałości i mój mały park przestanie mi wystarczać.
    Miłą konsekwencją tego, że większa część narodu uprawia jogging, jest fakt, że kiedy biegasz, nikt nie gapi się na ciebie jak na kosmitę, który - jak to ładnie ujął Rudolf - przyleciał z innej planety i próbował podbić Ziemię.

    Od czegoś trzeba zacząć

    Pewnie wypadałoby się wytłumaczyć, skąd mi się to wzięło...

    Bo ja generalnie za blogowaniem nie przepadam, chyba że blog ma jakąś inną myśl przewodnią niż tylko jego autor. Ale przez tę moją dobrowolną emigrację zaczęłam doceniać taką formę przekazu (zaczęłam też doceniać wiele innych rzeczy, ale o tym kiedy indziej). No bo piszę maile do znajomych i albo odpiszą, albo nie - zajęci są, wiem, ja też czasem przez kilka dni się zbieram, żeby coś skrobnąć do nich. Poza tym jak piszę maila, to zawsze zapomnę o coś wypytać, a czasem po prostu nie wiem, że się jakiś nowy wątek rozwija... A tak, to jestem na bieżąco z nowościami, jeśli ktoś sam chce sie nimi podzielić i jest temat do dialogu. Szczególnie Aggie mnie zainspirowała. Strasznie miło się czyta i zgaduje, kto jest kim, i gdzie to było :) I napawa optymizmem.

    Tytuł. Tytuł wziął się z mojego obecnego stanu przebywania na emigracji, jak ja to nazywam. Najpierw miały być dzienniki, ale stwierdziłam, że to już było i nie będę Camusowi konkurencji robić. Ale potem okazało się, że z notatkami też trafiłam, tyle że w Czechowa. Ale już zostało. A że z podróży, to nie znaczy, że w planie są tylko wpisy z erasmusowego pobytu w Krainie Baśni Andersena, o nie. Tak sobie uświadomiłam, że od dłuższego czasu moje życie składa się wyłącznie z podróży i, co więcej, ja te podróże uwielbiam. Zarówno te krótkie, codzienne na trasie aktualna-lokalizaja-w-Krakowie -> wydział, które czasem mają formę zaledwie spaceru, jak i te dłuższe np. Oświęcim -> Kraków; no i jeszcze te dalsze, jak teraz.

    A więc to by chyba było na tyle na ten pierwszy raz. Na nowy początek może wystarczy.