Podróż
Podróż jak podróż, taka sobie. Trochę długa i z przesiadką w Słubicach. Poza tym wolę pociągi niż autobusy, ale cóż. Chyba nawet się wyspałam.
Zazwyczaj jeździłam napierw na zachód, a potem na północ - tym razem było odwrotnie, dzięki czemu miałam okazję pooglądać trochę Polski. Pamiętam, kiedy pierwszy (i na razie jedyny) raz jechałam na Mazury: siedziałam z nosem przyklejonym do szyby i patrzyłam, jak te wszystkie znienawidzone pojęcia z lekcji geografii - moreny, sandry i inne drumliny - nagle się materializują, nabierając wreszcie jakiegoś realnego znaczenia. Z drogą do Holandii jest podobnie, chociaż nie tak malowniczo: krajobraz robi się coraz bardziej płaski, jest coraz większa widoczność, zaczynają się pojawiać wiatraki. Pogoda niestety także w sposób ciągły przeszła od polskiego lata do holenderskiej mieszanki wiatru i deszczu.
Z dworca głównego jeździ metro - najlepszy środek transportu do Amstelveen; ze stacji do kampusu jest tylko parę minut. Pierwsze zdziwienie: nie ma już
stripenkaart, czyli takich czasowych biletów wieloprzejazdowych, gdzie kasowało się odpowiednią ilość w zależności od tego, jak daleko się jechało - czymś to zastąpili i muszę rozgryźć, jak ten system teraz działa, żeby nie przepłacać za bilety. Panika w metrze, kiedy okazało się, że nazwy stacji nie są wyświetlane, a tylko je słychać - ale na szczęście to nie duński: w Kopenhadze bez napisów by się nie obeszło, bo każda wypowiadana nazwa dla obcokrajowca mogła oznaczać dowolną stację na trasie; z holenderskim łatwo poszło.
Przywitanie
Odetchnęłam, kiedy wysiadłam z metra i już na stacji zobaczyłam przywieszoną strzałkę kierującą mnie do punktu przyjęć, który mieścił się z centrum sportowym. Przy wejściu jakieś studentki wieszały jeszcze w ramach dekoracji balony. W życiu nie widziałam tak dobrej organizacji! Dostałam rozpiskę co i gdzie po kolei mam załatwić, zostałam zaprowadzona do pierwszego stanowiska, gdzie wręczono mi teczkę z wszelkimi formularzami, dokumentami, ulotkami itp. Powiedzieli, co zrobić i odesłali dalej. Przewidująco zorganizowali przechowalnię bagażu, żebyśmy się tam nie musieli plątać z tymi walizkami. Wypełniając podanie o BSN (tutejszy PESEL czy NIP, czy jak go tam zwał), zauważyłam pierwszych Polaków - para naprzeciwko mnie - ale już szli dalej i nie miałam siły ich zaczepiać. W ciągu niespełna godziny podpisałam umowę wynajmu, dostałam klucze, zerejestrowałam się urzędzie miasta (ściągnęli urzędników na uniwersytet, żeby studenci nie musieli tam chodzić), zostałam członkiem tutejszego ESN - po prostu zrobili wszystko, co tylko było można, żeby ułatwić nam start i zminimalizować czas potrzebny na załatwienie wszystkich początkowych formalności. Ja myślałam, że Duńczycy byli dobrze zorganizowani, ale po tym pierwszym dniu jestem naprawdę pod wrażeniem.
W efekcie co prawda musiałam przyswoić w dość krótkim czasie jakąś niewybrażalną ilość informacji i pewnie do jutra połowę zapomnę.
Mieszkanie
Wchodząc do akademika (to raczej
guesthouse, ale jak zwał, tak zwał), spotkałam kolejnych dwóch Polaków, a kiedy poszłam załatwić internet, zaczepiła mnie dziewczyna, też Polka, która będzie studiować ze mną na wydziale (ale fizykę).
Mam pokoik dla siebie; nieduży, ale jest wszystko, czego trzeba (a nawet więcej tzn. telewizor); z widokiem na plac budowy, ale za to od wschodu. Kuchnia naprzeciwko, łazienka trochę dalej (w pokoju jest tylko umywalka). Ogólnie to chyba na Bydgoskiej D było sympatyczniej, chociaż tu mieszkam sama i wyposażenie jest kompletniejsze.
Obok mieszka sympatyczna Włoszka, bardzo towarzyska - od razu mnie zagadała, kiedy zobaczyła, że wchodzę do pokoju obok niej.
A niedaleko jest lotnisko, co oczywiście doskonale słychać. Ale wiem, że po tygodniu przestanę zauważać, jak kiedy mieszkałam przy Opolskiej, chociaż tutaj latają niżej i przyzwyczajenie się może być trudniejsze.
Wieczór
Anna-Chiara (moja sąsiadka, Włoszka), Lisa (Finlandia), Rosen (z Bułgarii) - wszyscy mieszkają ze mną na piętrze i umówiliśmy się na wspólne wyjście do
Café Uilenstede, gdzie ESN zorganizował wieczór dla studentów międzynarodowych. W końcu wylądowaliśmy w szóstkę, bo dołączyły jeszcze dwie Niemki: Alice i Stephanie. Co ciekawe, każde z nas jest na innym etapie studiów i realizuje inny program, będąc tutaj.
A więc towarzyski bilans pierwszego wieczoru jak najbardziej dodatni.
Podsumowanie
Mieszkam na kampusie, ale na takim
prawdziwym kampusie - jest tu wszystko: akademiki i mieszkania studenckie, budynki uniwersyteckie, centrum sportowe, kawiarnie, puby, sklepy i wszelkie inne organizacje. Nie to, co nasz kampus, czyli kilka wydziałów pośrodku niczego; raczej coś w rodzaju miasteczka studenckiego AGH.
W zasadzie to jest Amstelveen, które chyba jest osobną gminą (burmistrz nawet mnie witał i zagadywał, jak wypełniałam podania) - w każdym bądź razie jest to jakaś trzecia strefa Amsterdamu, ale dotarcie metrem do centrum zajmuje około 15 minut.
Zapowiada się fajnie.