Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kraków. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kraków. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 11 października 2011

Notatki z notatek, czyli skrót z ostatniego miesiąca. A raczej dwóch.

I Still Haven't Found What I'm Looking For

Ciocia Kało

Ta ciocia, która wie, gdzie są huśtawki z oparciem, bo na tych łańcuchowych Zuzanka jeszcze się huśtać nie może, bo mogłaby zrobić ba!

Staring at the Sun

Wieliczka

Nie powiem, żebym dużo jej pozwiedzała, ale to, co widziałam, wygląda kusząco.

All I Want Is You

Ślub Krzycha i Agi

Pan Młody w nogą w gipsie, ale wcale mu to nie przeszkodziło w tańczeniu z żoną oraz zabawianiu reszty gości.
Genralnie na hasło duże, dwudniowe, wesele na wsi, z poprawinami to ja reaguję alergicznie. Ale było super. Wszystko: ślub, ceremonia, Państwo Młodzi i Ich Rodzice, goście, cała oprawa, muzyka, dekoracje, a przede wszystkim atmosfera - atmosfera autentycznej radości i miłości.
I pan kierowca, który nadziwić się nie mógł, że goscie tak dobrze się bawili, aczkolwiek jak najbardziej kulturalnie, bo potrafili zachować umiar i nikogo nie trzeba było wynosić.
Kolor wieczoru: ciemnomorski odcień zieleni.

Where the Streets Have No Name

Ul. Reymonta

UJ, WFAIS, SMP itd. itp.
Park Jordana.
Nowa stara Nawojka.

Tryin' to Throw Your Arms Around the World

Mała Madzia

Najnowszy członek towarzystwa IS. Malutka, urocza i niepłacząca na widok gości. Za to jeszcze ciągle bardzo przywiązana do swojej mamy, przez co nieco sabotowała kolejne imprezy z jej udziałem. Ale i tak jest kochana.

Elevation

Różowe buty

Cóż poradzić, okazały się najporządniejsze i najwygodniejsze, ech... Podobno to się tak niewinnie zaczyna, a potem leci torebka, bluzka, spodnie i tak dalej... Ale przyjaciele zapewniają, że jeśli za bardzo się w różowym rozsmakuję, to urządzą mi interwencję, której głównymi punktami programu będą wtargniecie w czarnych maskach i pranie mózgu Perwolem do czarnych tkanin oraz duży transparent, że to interwencja i listy. Więc czuję się bezpieczna.
Niewątpliwie pozytywnym skutkiem kupna owych butów jest powrót do biegania po trzymiesięcznej przerwie. I całe szczęście, bo już zaczynałam chodzić po ścianach z całego tego stresu, a rower niestety nie działa na mnie tak rozluźniająco.

Mis Sarajevo

Filharmonia Krakowska

No wreszcie! Pendercki i Paderewski, czyli akurat panowie, których znam bardzo słabo (o ile wcześniej w ogóle cokolwiek kojarzyłam...). Ale stwierdziłam, że to i lepiej, tym większa była niespodzianka i zainteresowanie. Chociaż, gdybym się najpierw lepiej zorientowała, czego będziemy słuchać, to może wiedziałabym, że koniec to już koniec, a nie przerwa...
Wnioski:
  1. Poezję lubię, ale wolę recytowaną aniżeli śpiewaną (wieczorki poetyckie w Słowackim wspominam mile na ten przykład)
  2. Muzyka na żywo to jest doświadczenie o klasę wyższe niż słuchanie nawet z najlepszych głośników

Miracle Drug

Bydgoska

Stare śmieci. Ech.

Stuck in a moment

Wieczór panieński eM.

Reakcja mojej Mamy na wiadomość, że wybieram się na taką imprezę: W szafce jest kilka paczek prezerwatyw, może się wam przydadzą. Na moją zdziwioną i rozbawioną minę uściśliła, że chodzi jej o zrobienie z nich balonów jako dekoracji. Dobrze, że sprecyzowała.
Komentarz przed klubem, w którym ów wieczór miał swój finał: Ponieważ jest rezerwacja, to może pani wejść, ale następnym razem wymagamy eleganckiego ubioru. O co chodziło, zrozumiałam, kiedy w pewnym momencie w lokalu zaczęły się masowo pojawiać dziewczęta w pseudoskórzanych minispódniczkach... Rzeczywiście nie pasowałam do zestawu. Ale nawet ubrana tak jak one też bym nie pasowała.

Kite

Jesień

Przyszła.

Stay (Faraway, So Close!)

Flash mob

Czytelniczy. Nie żadne tańce, pokazy, występy. Po prostu należało przyjść na rynek i w samo południe wyciągnąć książkę i zacząć czytać. Tak średnio wypaliło, bo pogoda chyba ludzi wystraszyła, więc frekwencja była mierna.
Ale ja mam zaliczone.

Satellite of Love

Ślub eM. i Przyba

Impreza z założenia odmienna od wcześniejszej. Przyjęcie/kolacja.
Komentarz mojej siostry na wiadomość, że na weselu nie będzie wódki, a tylko wino - Na imprezach abstynenckich goście się najłatwiej upijają, bo tak ukradkiem i szybko pod stołem - okazał się być poniekąd proroczy.
Po raz pierwszy widziałam od wewnątrz Kolegiatę Św. Anny - co jest ewenementem, że tyle czasu mnie to omijało, bo studiowałam na UJ-cie dłuuugo i udzielałam się w Samorządzie Studenckim itp., a wszystkie oficjalne wydarzenia uniwersyteckie mają przeważnie w programie mszę w tym właśnie kościele.
Kolor wieczoru: czerń. Tak po prostu.
Bilans wieczoru liczony w sztukach straconej bielizny: 1 (że też nie mogłam zostawić szczoteczki do zębów, no...). Bez komentarza.

Untill the End of the World

Wybory

Swój obywatelski przywilej wykorzystałam tym razem w Krakowie. Zawsze to jakieś urozmaicenie.

Love is Blindness

Dygresja na temat bliskiego spotkania z polską rzeczywistością kolejową.

Bo nie wiadomo dlaczego zachciało mi się raz przetestować, jak obecnie kursują pociągi na trasie Kraków - Oświęcim. Odremontowany peron pierwszy na Dworcu Głównym na pierwszy rzut oka robi całkiem niezłe wrażenie. Na drugi rzut oka już niekoniecznie. Tablice niby są, ale żeby cokolwlwiek wyświetlały jak trzeba (albo w ogóle cokolwiek wyświetlały, bo momentami zdawały się nie działać zupełnie), to by chyba było zbyt piękne. Monitory z listą przyjazdów i odjazdów podają tylko odjazdy (dodać jednak należy, że podają źle, bo przez nie jak głupia czekałam w niedzielę na pociąg, który kursuje tylko w tygodniu, bo na liście odjazdów z danego peronu figurował i miał przyjechać); a i to taką czcionką i z zacinającym się przewijaniem tekstu, że ciężko tam się czegokolwiek doczytać. Jedyne słowa przetłumaczone na angielski to właśnie owe odjzady i przyjazdy, a przecież wystarczyłoby tak niewiele, żeby ułatwić tym wszystkim turystom życie, żeby się nie musieli zastanawiać, który numer to peron, tor, sektor i która miejscowość jest docelowa, a która startowa itp. Automaty biletowe są, owszem - ale (dlaczego??) można w nich kupić tylko i wyłącznie bilety po aglomeracji krakowskiej... Itd.

Beautiful Day

niedziela, 23 stycznia 2011

Notatki z Krakowa


  • Sylwester, Nowy Rok, Trzech Króli
  • zima, wiosna, zima, jesień, lato w duszy
  • kaplica, kościół, cmentarz, zamek
  • rynek, pod rynkiem i nad
  • muzeum, prawie-filharmonia, kino
  • Daniel Olbrychski, Tom Hanks i Nicholas Cage
  • Maciej Stuhr, Alan Menken
  • Carter Burwell, Blågårds Apotek
  • piwo jęczmnienne, pszeniczne, piwo jasne, ciemne, grzane piwo, dobre piwo, bardzo dobre piwo, piwo, które-udaje-lepsze-niż-jest-w-rzeczywistości
  • Katedra, Omerta, Stary Port, Nawojka, Kuranty (w większości w kombinacjach 3x2)
  • zakaz palenia
  • karaoke klubowe, karoke domowe
  • twister, jenga, brydż
  • Retoryka, Rusznikarska, Bratysławska, Kamienna, Długa, Jana, Floriańska, Grodzka, Poselska, Gołębia, Rzeźnicza, Miodowa, Krupnicza, Rajska, Reymonta
  • teoria L-przestrzeni
  • UJ, WFAIS, WP
  • Collegium Novum, Collegium Phisicum, Collegium Wróblewskiego
  • SMP, SKIS, IS, ZTI, ZPiGK
  • mgr, MSc, PhD
  • prawo Conweya, prawo Parkinsona, prawa Murphy'ego
  • buty i Buty
  • bagaż (a miejmy nadzięję, że raczej Bagaż)
  • błękit pruski, indygo i pudrowy róż
  • bańki mydlane
  • delicje szampańskie pu-erh, tandoori masala
  • obwarzanek z hejnałem
  • Chopin, fortepian, przystanek autobusowy
  • samochód, bus, tramwaj, szybki tramwaj, autobus (w którym dowiedziałam się, że czarny płaszcz jest tym dla kobiety, czym garnitur dla mężczyzny tzn. niezbędnym elementem garderoby i nawet jeśli się w nim nie wychodzi, to ma być i w szafie wisieć) i spóźnione pociągi na dokładkę
  • surrealistyczna stacja metra-niemetra i nieruchome schody ruchome
  • 3, 50, 20/13, 6A/2, 59*5076, 4, -103, -104

czwartek, 13 stycznia 2011

Dystans

Ja to jednak tchórz jestem. Jak coś mi się nie podoba, to staram się unikać, zamiast zdystansować się i spróbować nabrać jakiejś odporności.
Jaką trzeba mieć siłę woli i dystans do siebie i świata, żeby z własnej woli dać się bombardować otaczającym nas zewsząd nonsensem? Bo czy jest to frapujące albo interesujące - owszem, być może; ale dla mnie przede wszystkim - przerażające.

Z innej bajki: stwierdzam, że Kraków staje się miastem europejskim. Wniosek ten jest wynikiem wizyty w podziemiach rynku. Muzeum tam otwarte jest jednym z lepszych - o ile nie najlepszym - jakie zdarzyło mi się zwiedzać w Polsce. Bo z racji mojej dobrowolej emigracji oraz związanego z tym plątania się po Europie, naooglądałam się różnych innych ciekawych placówek muzealnych.
Podziemia pod krakowskim rynkiem wytrzymują porównanie. Muzeum jest interaktywne, ale na szczęście nie przedobrzyli z tymi wszystkimi multimediami tzn. nie ma przerostu formy nad treścią. Jest to dobrze zbalansowane, eksponaty i prezentowana tam historia nie gubią się w efektach specjalnych. To, co jest prezentowane, już samo w sobie jest ciekawe, ale sposób, w jaki to jest prezentowane, pozwala mieć nadzieję, że są jeszcze w tym kraju ludzie, którym nie zbywa na kreatywności.
Polecam.
Polecam też wybrać się ze znajomymi i razem pobawić się w szukanie skarbu narodów, świętego graala tudzież ukrytych symboli masońskich prowadzących do skarbu - zabawa przednia. I w towarzystwie jakoś raźniej ogląda się bajkę o królu Kraku puszczaną w kąciku dla dzieci.

piątek, 23 lipca 2010

Krakowski kolaż nocny


Powyższe to efekty wieczornych powrotów z kina, spaceru, spotkania, koncertu, zwiedzania (czy co tam jeszcze wypadnie).
Bo wakacje intensywne. Znowu krótkie niezwykle - dla mnie minęła ich już ponad połowa, niestety, i nawet nie wiem kiedy. Ale ten czas wcale nie przeciekł przez palce, a wręcz przeciwnie: przez niecały miesiąc atrakcji i przygód było więcej niż kiedykolwiek. Może próbuję nagromadzić wrażenia na zapas, zebrać tyle, ile się da, żeby wystarczyło na cały kolejny rok nieobecności...?
Nie pamiętam, kiedy ostatnio spędziłam popołudnie lub wieczór w akademiku; nie mam nawet kiedy usiąść spokojnie z książką - do tego stopnia, że wykorzystuję każdą możliwą okazję i ostatnio na przykład szłam sobie przez Rynek, słuchając Mozarta, czytając jednocześnie Miltona i jeszcze robiąc zdjęcia od czasu do czasu, starając się przy tym uniknąć stratowania przez dorożkę.

I jeszcze inspiracja z LP3:

piątek, 9 lipca 2010

Lipiec 2010

Miejsce akcji:
Do południa: akademik UJ. Konkretniej: pokój 3-osobowy, II piętro, blok C (przekwaterowanie z bloku D, gdzie miałam pokój 2-osobowy, tak o połowę większy niż teraz, z własną łazienką i kuchnią, w której dało się coś upiec i ugotować).
Po południu i wieczorami: Kraków.

Czas:
Wakacje: lipiec 2010.

Osoby:
Współlokatorka nr 1 = A. Współlokatorka nr 2 = P. Ja = K. I inni



Współlokatorka nr 1

  • chodzi spać dwie godziny po mnie
  • wstaje mniej więcej wtedy, kiedy ja
  • pali; ale rzadko i tylko na korytarzu
  • biega, ale sporadycznie i jeszcze nie miałyśmy okazji wspólnie się pomęczyć
  • studiuje informację naukową i bibliotekoznawstwo, robi praktykę w BJ
  • jest sympatyczna, ma wielu znajomych w akademiku (czego owocem na przykład obcy chłopak robiący mi wymówki, że o 9 rano jeszcze leżę w łóżku - w moim własnym łóżku, w moim własnym pokoju, wtf?!)
  • ma wiecznie rozgrzebane łóżko, a na nim ciuchy, kosmetyki itd.

Współlokatorka nr 2

  • chodzi spać dwie godziny przede mną
  • wstaje mniej więcej wtedy, kiedy ja
  • nie mam pojęcia, czy pali - mieszkam z nią od tygodnia, a widziałyśmy się łącznie może przez 15 minut
  • nie mam pojęcia, czy biega albo coś w tym stylu - jw.
  • nie mam pojęcia, co studiuje i co teraz robi w Krakowie - jw.
  • wydaje się być sympatyczna, ale tak naprawdę jeszcze nie miałam okazji sprawdzić - jw.
  • ma grzecznie zaścielone łóżko, a na nim książkę niezałożoną zakładką


Ogólnie w porządku, praktycznie dalej mieszkam sama, bo dziewczyny wychodzą rano do pracy, ja w tym czasie coś tam sobie klepię, a jak one wracają, to ja wychodzę albo one znowu gdzieś znikają i w zasadzie w tym naszym 3-osobowym pokoju ciężko jest o dowolnej porze spotkać więcej niż jedną lokatorkę.

Widok z okna w kuchni (kościół na Miasteczku Studenckim, Biprostal itd.):

Atrakcje:

  • kino w dużych ilościach; głównie nadrabianie zaległości, bo letnie przeglądy filmowe mają to do siebie, że choć sa powtórkami dobrych filmów, to jednak są powtórkami; chwilowo jednak ani trochę mi to nie przeszkadza, bo wciąż mam co nadrabiać
  • zwiedzanie Krakowa; już rozpoczęte, chociaż do następnych wypadów trzeba się będzie lepiej przygotować
  • spotkania ze znajomymi przy obiedzie/deserze/piwie
  • samotne spacerki tu i ówdzie; czasem z aparatem i/lub z książką; z przystankami w różnych dziwnych miejscach
  • załatwianie formalności wszelakich i zamartwianie się nimi, a także związane z tym wypady na wydział w poszukiwaniu ważnych person 

Widok z bulwaru Czerwińskiego:

wtorek, 29 czerwca 2010

Ratunku, przeprowadzka!

Wakacyjne przekwaterowanie w akademiku. Pani z administracji przychodzi, moim przyszłym kluczem otwiera drzwi do mojego przyszłego, rzekomo pustego pokoju, wchodzimy do środka - i widzimy zasłane łóżka, zastawione półki, no i ogólnie stuprocentowo zamieszkany pokój, chociaż akurat w danej chwili bez lokatorów. W dodatku zamieszkany przez facetów, bo na szafce wypatrzyłam męską piankę do golenia. Wracamy do administracji i tam po paru minutach dyskusji, pytań i niedowierzania wyjaśnia się, że w moim pokoju mieszkają jacyś muzycy i dopiero jutro się wyprowadzą. Rewelacja.
Dzień jak co dzień, nie ma co. I tylko sobie wspominam, jaki to był miły i spokojny semestr...

A propos przeprowadzek: niestety muszę sobie sama znaleźć mieszkanie w Amsterdamie, przez uczelnię się nie udało.

A propos Amsterdamu: 17 października jest tam maraton...

Natomiast udało mi się dziś usłyszeć nową fontannę na placu Szczepańskim. A w nocy udało mi się ją nawet obejrzeć. Teraz trzeba tak pokombinować, żeby te wrażenia ze sobą zestawić w jednym czasie.
Nawiasem mówiąc, fontanna zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie; jest elegancka i nowoczesna, a przy tym stylizowana na klasyczną włoską. Po fali krytyki i niepochlebnych opiniach spodziewałam się nie wiadomo jakiego paskudztwa i kiczu. A tu wręcz przeciwnie.

Zasłyszane/wyczytane:
  • Kot może pływać pieskiem. // w audycji radiowej
  • A to w Olsztynie nie ma obwarzanków?
    Nooo, niby są... ale jakieś inne... // studentki gdzieś na Gołębiej
  • O, mucha! Nawet mucha Trójki słucha! // Niedźwiedź, LP3
  • Dziekan: Czy ktoś ma jakieś uwagi do protokołu z poprzedniej Rady?
    Głos z sali: Gruby był! // RW (w ogóle dużo było kwiatków na ostatniej Radzie Wydziału; i jeszcze komentarze siędzącego za mną Pana Romana - bezcenne :D)
  • Największym wrogiem biblioteki jest pilny student. // Eco
  • Nie ma czegoś bardziej wprowadzającego w błąd niż drobny druczek na umowie zawieranej z własnym losem.

piątek, 21 maja 2010

Obwarzanek zjedzony w Krakowie NIE TUCZY

Bardzo mi się podoba takie podejście.

Bo ja obwarzanki krakowskie wprost uwielbiam.
Kiedy jeszcze nie studiowałam, a ktoś z mojej rodziny jechał do Krakowa, to miał obowiązek przywieźć mi obwarzanka i potrafiłam być bardzo zła lub smutna, jeśli przypadkiem zapomniał.
A kiedy zaczęłam studia, to przez pierwsze pół roku nie jadałam innych śniadań, prawie codziennie był obwarzanek. Tak mi oczywiście nie zostało, ale też do końca nie przeszło, a ostatnio (tzn. po dłużej absencji w Krakowie) nawet to moje uwielbienie znów się nasiliło. I nie zamierzam się przejmować, bo przecież krakowski obwarzanek zjedzony w Krakowie nie ma kalorii!

A propos trwających warunków pogodowych, to tak mnie naszła myśl, że jak pojechałam do Kopenhagi, to mięli tam zimę stulecia; przyjechałam do Krakowa - powódź; powinnam chyba zacząć się obawiać, co może się zdarzyć w Amsterdamie...

czwartek, 6 maja 2010

Okolice

Okazuje się, że do Skawiny z centrum Krakowa jest bliżej (czasowo) niż z obrzeży Krakowa do jego centrum - przynajmniej tak wynika z mojej dzisiejszej wycieczki i pamiętnych dojazdów z Prądnika.
A rozmowa z panią z HR okazała się być rzeczywiście sympatyczną rozmową.

Nie to co kolejna, która okazała się być serią testów, z których co jeden co lepszy. Pojechałam tam zmęczona (po pierwszej rozmowie - była miła, ale zawsze to jednak stres), głodna (nie zdążyłam zjeść obiadu w przerwie) i śpiąca (trzy godziny snu, więc padałam z nóg). Ledwo pamiętałam, żeby przed wyjściem kupić ołówek i pożyczyć kalkulator. Po teście numerycznym (dużo wykresów i tabelek i trzeba coś tam zawsze policzyć albo mądrze wywnioskować, że policzyć się nie da) i logicznym (o dziwo, nie obrazkowym a werbalnym) z siedmiu czy ośmiu osób wybrali trzy, a reszcie podziękowali. Ja niestety zostałam, więc czekało mnie jeszcze pisanie jakichś głupich rozprawek po angielsku - wątpię, żeby jakiekolwiek dwa słowa, które udało mi się sklecić, tam do siebie pasowały.
Teraz tylko czekanie.
I kolejne testy, kolejne rozmowy...
No ale zawsze to jakieś doświadczenie.

wtorek, 30 marca 2010

Świadomie

Pierwszy raz się spotkałam, żeby prowadzący składał życzenia świąteczne, adresując je osobno do studentów wierzących i niewierzących; tym pierwszym życzył prawdziwej radości płynącej z autentycznego przeżywania nadchodzącego święta, tym drugim - po prostu miłego wypoczynku.
Czasy się zmieniają. I świadomość ludzi także. Bo skoro człowiek nie woła tylko Wesołych świąt!, ale zastanowi się, jakie znaczenie te słowa mogą mieć dla innych ludzi, to chyba znaczy, że te życzenia są przemyślane i szczere, a nie rzucone ot tak, na do-widzenia. Prawda?
A może po prostu mam mądrego prowadzącego.

Czy ktoś by uwierzył, że Wiedźmin (zwłaszcza wczesne opowiadania) wykazuje wiele podobieństw do klasycznego westernu? No więc ja zostałam dziś do tej idei przekonana. Ciekawe, czy to mi zepsuje radość z tej lektury - okaże się przy kolejnym czytaniu. Ale raczej podejrzewam, że po prostu bardziej świadomie spojrzę na tę książkę i przyjemność płynąca z czytania pozostanie, ale także będzie bardziej świadoma. Zobaczymy.

Kraków wieczorem (nocą?). Konkretnie Kazimierz tym razem. Hejnał po zmroku. Mmmm.

czwartek, 25 marca 2010

Uniwersyteckie zoo, czyli fizyk, astronom i informatyk w jednej sali

Rada Wydziału. Punkt obserwacyjny miałam świetny, ponieważ zostałam zwerbowana do komisji skrutacyjnej i jako członek tejże siedziałam sobie pod tablicą przy stoliku z kartami do głosowania. Zabawa lepsza niż oglądanie pleców grona profesorskiego z ostatniego rzędu.
A rzeczeni profesorowie zachowywali się wypisz wymaluj jak studenci na raczej nudnym wykładzie, który niestety jest obowiązkowy, więc muszą na nim siedzieć; ale jak już siedzą, to przynajmniej mogą zrobić kilka innych pożytecznych rzeczy; a więc przeglądali czasopisma branżowe, dyskutowali, plotkowali, żartowali, a nawet spali (pan B, kładąc głowę na ramionach i zasypiąjąc z pierwszym rzędzie, przypominał mi mnie samą na wykładzie z C++).
Bez kwiatków się, oczywiście, nie obeszło. W związku z nowymi specjalizacjami na informatyce są plany utworzenia nowego zakładu, którego robocza nazwa chwilowo brzmi Zakład Technologii Gier - na co pytanie z sali: Czy Komisja ds. Hazardu o tym wie?
Poza tym dowiedziałam się, jak astronomowie (a także astrofizycy i inni doświdczalnicy, których specyfika badań zakłada przeprowadzanie doświadczeń przez wiele grup na całym świecie) wybrnęli z kłopotu przy publikowaniu prac opartych na rezultatach takiej pracy zespołowej: otóż na liście autorów najpierw figuruje tzw. principal investigator, a dalej... no więc dalej są pozostali wymienieni w kolejności geograficznej, poczynając od głównego ośrodka badań i idąc dalej na zachód po długości geograficznej!

Ledwo tydzień, a świat się zmienił - przeszedł od przedwiośnia do wiosny; i to wcale nie dyskretnie, a z hukiem i łomotem, mocno i wyraźnie. Mnie nie jest zimno; co więcej - jest mi ciepło! Ludzi na polu(*) więcej, choć tłumów turystów na rynku jeszcze nie ma. Sama mam ochotę spacerować, a nie siedzieć na uczelni czy w akademiku. Nawet obiad zjadłam na powietrzu, przechadzając się po plantach - wieki całe tak nie robiłam, miło było niezwykle.
Rozbawił mnie tramwaj, który pod Galerią Krakowską informował , że następny przystanek to Teatr Bagatela.
Ech, Kraków.

Na koniec wniosek z dzisiejszych eksperymentów kulinarnych: jeśli przypalisz czosnek - nawet lekko! - to lepiej weź nowy ząbęk i podsmaż go na świeżej patelni, a nie licz, że jakoś to będzie...

(*) - na polu / na dworze / na zewnątrz (niepotrzbne skreślić)

czwartek, 18 marca 2010

Moje Miasto

Dzień dla siebie. Tylko ja - i moje Miasto. Mój Kraków.

Jeszcze będąc w Kopenhadze, obiecałam sobie, że po powrocie do Krakowa będę go traktować tak, jak traktowałam Kopenhagę: odrobinę jak turystka, przypominając sobie niby-dobrze-znane-ale-trochę-już-zapomniane zaułki, uliczki, placyki, muzea... Że będę spacerować we dnie i w nocy i odkrywać na nowo stare miejsca.

A więc na początek spacer przez Rynek, Sienną i Sarowiślną, aż do Wisły. Przy okazji informuję, że lodów na Starowiślnej, mimo sprzyjającej pogody, jeszcze nie ma; i raczej nieprędko można się ich spodziewać, bo w lokalu chwilowo trwa remont.
Celem był kinoteatr Uciecha, a tam kameralny (mała, przytulna salka, szumiący projektor i 4 osoby na widowni) pokaz Rewersu. Wow, chyba właśnie polubiłam Krystynę Jandę. O Agacie Buzek zawsze miałam wysokie mniemanie, ale teraz jeszcze urosła w moich oczach.
Z powrotem trasa przez Starowiślną, Mały i Duży Rynek, Karmelicką, aż do kina Mikro na Wino truskawkowe, koprodukcję polsko-czeską. Trudno znaleźć słowa dla opisania tego filmu, ale opis producenta wydaje mi się w tym wypadku wyjątkowo akuratny:
To nie jest film o miłości, chociaż miłość jest w nim obecna. To nie jest komedia, chociaż bohaterowie mówią śmieszne rzeczy. To nie jest kryminał, chociaż główny bohater docieka, kto zabił.... To nie film obyczajowy, chociaż prowincja urzeka tu swoimi kolorami. To nie jest też musical, chociaż namiętna Lubica tańcem wyraża swoją tęsknotę. To także nie jest film o duchach, chociaż duch prowadzi pogawędki z bohaterem. Kilka łyków "Wina truskawkowego" wprowadza nas w magiczny świat prawdziwego środka Europy. Miłość, zbrodnia, pokuta są tu naturalnym składnikiem życia, jak pory roku, motyle, odlatujące ptaki czy nieprzerwany szum górskiego potoku.
Sala Mikroffala, jeszcze bardziej kameralna, z fotelami salonowymi zamiast kinowych - podobnie jak Salon w Arsie.
Uwielbiam krakowskie kina studyjne. Wyjątki, czyli wycieczki do multipleksów, robię tylko dla hollywoodzkich produkcji, którym lepiej służy duży ekran, a nie ta wspaniała, kameralna atmosfera. Kocham je także dlatego, że tam zawsze znajdzie się coś dla takich spóźnialskich jak ja, którzy z różnych powodów mają do nadrobienia zaległości kinowe. Do tego na takich pokazach na widowni zazwyczaj są pasjonaci kina, a nie tłumy żądne (jakiejkolwiek) rozrywki i popcornu.

Bez pośpiechu. Tylko ja i Kraków: krakowskie kina, budynki, ulice, place, sklepy, przechodnie, turyści, uliczni artyści. I wiosna: wiatr we włosach, promienie słońca na twarzy; pogoda na niebie, na twarzach ludzi i w duszy.

środa, 10 marca 2010

Eksperymenta - kulinarne i fotograficzne

Polubiłam kukurydzę. Nie żebym jej nie jadała, ale jakoś nie przepadałam nigdy. Zaczęło się tak samo jak wcześniej z papryką i czarnymi oliwkami: najpierw nie jadałam w ogóle, potem tolerowałam, ale np. tylko na pizzy albo w jakimś innym specyficznym daniu, a potem już same w sobie mi zasmakowały.
A przyczyna, dla której odważyłam się jeść surową kukurydzę, jest taka, że nie znalazłam w sklepie żółtej papryki do sosu słodko-kwaśnego, więc eksperymentowałam z sałatką. Polecam, bo ten eksperyment wyszedł przepyszny!
Sałatka żółta
  • 1 puszka słodkiej kukurydzy
  • 1 puszka ananasa w plastrach
  • 15 - 20 dag żółtego sera w kawałku
  • ponad 1/2 kg piersi z kurczaka
  • 1 jogurt naturalny
  • curry tudzież inne przyprawy do smaku
  • 1 łyżka miodu
Kurczaka pokroić w kostkę i podsmażyć, doprawiając curry. Ser żółty pokroić w kostkę, ananasa także (jest ananas krojony w puszce, ale kawałki sa zbyt duże, a łatwiej kroić plastry na kawałki niż kawałki na mniejsze kawałki; zwłaszcza jeśli kroi się je sprytnie tzn. nie wyjmując z puszki, a wsadzając do niej długi wąski nóż). Wszystko wrzucić do jednej miski i dodać kukurydzę.
Do jogurtu dodać miód, ewentualnie jeszcze curry czy soku z ananasa i takim sosem udekorować sałatkę. Smacznego!

Wczoraj na zajęciach z fotografii przewinęła się idea fotografii otworkowej, a dziś byłam na otwarciu wystawy zdjęć Krakowa robionych tą właśnie techniką. W dodatku autorzy (jak się okazało niektórzy to znajomi - świat jest mały) eksperymentowali nie tylko z budową własnej camera obscura , ale też ją urozmaicili i zamiast jednej dziurki zrobili kilka. W efekcie otrzymali zdjęcia z powatarzającymi się i prznikającymi elementami - bardzo ciekawy i oryginalny efekt. (Do 10 kwietnia do obejrzenia w Domu Kultury Podgórze na Krasickiego 18).
Ja może nie będę budować aparatu od zera, ale przywiozę mojego zenitha i też się tak pobawię, a co!

A teraz spaaać.

czwartek, 25 lutego 2010

Początek. Kolejny.

Nowy semestr. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, kiedy weszłam dziś rano na wydział. Ale szybko zostałam uświadomiona, że te rozgadane tłumy studentów, których w ogóle nie kojarzę, to nie nasi, ale ci-z-piątego-piętra. Grrr. Jak słusznie zauważyła Aggie, łatwo ich poznać po zachowaniu przy windzie: zazwyczaj, jadąc na piąte piętro, wciskają zarówno przycisk 'w górę' jaki w 'dół' - jakby to miało przyspieszyć windę, a nie opóźnić...

Dałam się namówić (a w zasadzie sama się zgłosiłam na ochotnika - kiedy wreszcie przejdzie mi zapał do altruistycznych, nieegoistycznych, dobrych uczynków, których i tak nikt nie docenia...?) na Radę Wydziału i Radę Instytutu. Nawet zabawnie było, można poobserwować, jak różne frakcje wewnątrzwydziałowe się ścierają i kłócą o jakieś pierdoły; o ważne sprawy też, ale i o głupoty. Ale z drugiej strony można się też z pierwszej ręki dowiedzieć różnych rzeczy. I poobserowować z kącika, czyli to, co ja tak bardzo lubię.

Do trzech razy sztuka. Wreszcie, nareszcie udało mi się znaleźć niewidziany od pół roku indeks; a już dwa razy przekopywałam się przez wszystkie swoje papiery. Zaczynałam się martwić - no bo jednak indeks to warto by chyba mieć...? Przynajmniej tak do końca studiów...?

A co poza tym? Wiosna! Czuć w powietrzu. Śniegi stopniały, więc biega się o niebo lepiej; wiatr już nie kłuje w uszy, ale przyjemnie orzeźwia; do tego jakoś więcej biegaczy spotykam, chyba właśnie nastąpiło pospolite ruszenie po zimie.
Byłam ostatnio na wzgórzu wawelskim i Wawel wyglądał jak jeden wielki topniejący w słońcu rożek lodowy - wszędzie kapało, ciekło i lało się z rynien i gargulców. Niestety aparatu nie wzięłam...
No ale z sanek nici... Zawsze, co roku jest tak, że jak ja wreszcie mam czasi i ochotę na zimowe szlaeństwa, to zima akurat się kończy :( A w Kopenhadze ponoć dalej sypie...

piątek, 19 lutego 2010

Stare kąty

Biega się fatalnie przez tę odwilż. Deszcz mi nie przeszkadza w ogóle, przyzwycziłam się w Kopenhadze. Przeszkadza mi natomiast to, co zalega na chodnikach i ścieżkach, czyli na wpół stopione tony śniegu, kałuże i lodowo-śniegowo-wodna breja. Grrr.

Okazało się, że wcale nie tak trudno zrobić pranie w akademiku. Moje wspomnienia z Nawojki sugerowały, że to może stanowić niejakie wyzwanie, ale obyło się bez kolejek i w ogóle żadnych trudności. Minus jest taki, że jak się wstawi pranie i nagle coś wypadnie (np. telefon od eM. czy spotkanie aktualne), to nie można go zostawić w pralce z założeniem, że powiesi się wieczorem...

Obiad w Dyni, deser w Gruzińskim Chaczapuri, piwo (soczek) w Starym Porcie - wieki tam nie byłam. Miło było odwiedzić stare kąty ze starymi znajomymi. Bardzo miło.

piątek, 5 lutego 2010

U siebie

No wreszcie jestem w Krakowie, wreszcie na stałe i wreszcie czuję się jak u siebie!

W dodatku mieszkam w akademiku! Kwaterowanie poszło sprawnie i miło; to tylko we wrześniu jest jak na polu bitwy, kolejki, nerwy, zgubione skierowania itd. A teraz panie w administracji sobie siedzą i plotkują i nawet chyba są zadowolone, kiedy ktoś przychodzi i jakoś urozmaici im ten dzień.

Dostałam potrzebny ekwipunek (kołdra, koc, lampka, pościel itp.) od bardzo sympatycznego pana z magazynu, klucze (zgubienie których kosztować mnie może ponad 160zł, więc będę ich oczywiście baaardzo pilnować) oraz kartę mieszkańca od pani w administracji. Pani była niezwykle miła i pomocna, ale jeśli się nie mylę, to to dokładnie ta sama kobieta, od której dostałam w zeszłym roku straszny opieprz, gdy przeze mnie skierowania dla pierwszego roku nie dotarły na czas do akademika.

Pokój na czwartym piętrze, w samym końcu korytarza, więc trochę chodzenia. Ale za to zaraz obok pokoju jest kuchnia, co jest jednocześnie zaletą i wadą: zaletą - bo blisko do gotowania, nie trzeba będzie nigdzie biegać i przypilnować łatwiej; wadą - bo inni też będą w te okolice gromadnie przychodzić. Pokój taki w sam raz na dwie osoby, nie za duży, ale też nie jakaś mała klitka. Miesca w szafach jest sporo, tylko oczywiście problem jest taki, że do połowy szafek nie mogę dosięgnąć.
Tylko internetu mi brakuje do szczęścia, ale nie zapowiada się, żeby coś się w tym kierunku szybko zmieniło, bo pan odpowiedzialny za te sprawy chwilowo jest na urlopie.

Współlokatorki nie zastałam - nie wiem, czy tylko gdzieś wyszła, czy wyjechała na weekend, czy może skończyła już sesję i w ogóle jej nie będzie do końca ferii... Sądząc po notatkach leżących na stoliku (coś o rozwoju człowieka) to obstawiałabym, że studiuje psychologię, antropologię, biologię lub coś w tym kierunku. Chyba jest blondynką, bo można trafić gdzieniegdzie na jakieś pałętające się pojedyncze jasne włosy. Trochę przeraża mnie zestaw co najmniej dziesięciu torebek wszelkich kształtów, kolorów i rozmiarów, wiszacy nad jej łóżkiem. No i zostawiła kaloryfer odkręcony na maksimum; było strasznie duszno i gorąco. Zobaczymy.

Oprócz kwaterowania, wiele innych spraw musiałam dziś załatwić. Na przykład przejść się do Collegium Novum odebrać mundurek ujotowy, w którym będę reklamować naszą Alma Mater na targach edukacyjnych w Rzeszowie. Oczywiście - jak zwykle! - ciuchów w rozmiarze S było za mało. Skompletowałam więc zestaw składający się z koszulki (rozmiar S), koszuli (rozmiar M), polara (rozmiar L) i apaszki (rozmiar uniwersalny). Tak jest co roku na każdej imprezie typu Dni Otwarte, Festiwal Nauki itd. Dlaczego oraganizatorzy nie mogą się wreszcie nauczyć, żebym odwrócić proporcje zamawianych rozmiarów?!?

Wieczorem byłam w kinie na Avatarze. Nie zaszczycę tego wydarzenia kometarzem.

A więc jestem już w Krakowie, korzystam z jego uroków i atrakcji, nadrabiam zaległości i mieszkam sobie w akademiku z jakąś blond niewiadomą...

wtorek, 2 lutego 2010

Kopciuszek szuka pantofelka

Wczoraj chodziłam po Oświęcimiu, a dziś po Krakowie, szukając butów do biegania. Już postanowiłam, że chcę jakieś dobre i jestem skłonna za nie zapłacić odpowiednią cenę, bo skoro biegam codziennie, to dobrze by było nie zrobić sobie tym bieganiem krzywdy.
Problem jest taki, że nie znalazłam. To znaczy w sklepach sportowych są tylko buty wyglądające-na-sportowe, a nie takie do-uprawiania-sportu; ewentualnie trekkingowe (tych to nawet duży wybór), korki, halówki itp. Ale do biegania nie (znalazłam jedne, ale nie było mojego rozmiaru...)
No i co ja mam zrobić?
Chociaż właśnie wyczytałam, że według najnowszych badań buty do biegania bywają bardziej szkodliwe dla stawów kolanowych niż szpilki (sic!). I że najlepiej biegać... boso!

A propos butów, to przypomniało mi się, że Duńczycy naprawdę potrafią zrobić coś z niczego, konkretnie: modę z noszenia gumowców. Tak, gumowców! Są tam niezwykle popularne, oczywiście ze względu na pogodę. Np. widziałam kiedyś ładną dziewczynę w małej czarnej, czarnych błyszczących rajstopach, a do tego czerwono-białych kaloszach na obcasie!
W rezultacie na wystawach sklepowych markowych butików obok płaszczy, swetrów, zwykłego obuwia i wszelkiej innej galanterii można podziwiać także niewykłą różnorodność gumiaków wszelkich kształtów, fasonów i kolorów.
Mowiłam już kiedyś, że Duńczycy są dziwni?

niedziela, 31 stycznia 2010

KBH/DK -> KRK/PL

Mówiłam, że jak ja podróżuję, to zawsze z przygodami :D

Lotnisko w Kopenhadze jest zadziwiająco blisko centrum, a nie na jakichś głębokich peryferiach, jak to zazwyczaj bywa. Najszybciej i najłatwiej jest się tam dostać metrem i taki też był mój plan. Jakież było moje zdziwienie, gdy zeszłam na peron i zobaczyłam, że pociągi nagle kursują do innych stacji i żaden nie jedzie na lotnisko! Dopiero gdy wsłuchałam się w komunikaty i zaczepiłam kogoś, prosząc o wyjaśnienie, dowiedziałam się, że owszem, metro jedzie do stacji końcowej Lufthavn, ale z przesiadką w Øresund. Jak się okazało to jest pierwsza odkryta stacja tzn. tam właśnie metro wyjeżdża z tunelu i dalej jedzie już odkrytym korytarzem. Więc całkiem mądrze to wykombinowali, bo w ten sposób opóźnienia były tylko na tych końcowych naziemnych odcinkach, a w części podziemnej, gdzie śnieg nie zasypał torów, metro kursowało w miarę przyzwoicie.

Odprawić musiałam się sama. Pierwszy raz mi się coś takiego trafiło, ale cała procedura sprowadzała się do zeskanowania biletu w bankomatopodobnej maszynie, która wydrukowała mi kartę pokładową i naklejkę na bagaż - proste i bezstresowe.
Lotnisko dobrze oznakowane, nikogo o nic nie musiałam pytać, wszędzie trafiłam po kolei.
Tylko jak już się przeprawiłam przez kontrolę itp. to na tablicy odlotów zaczęły się pojawiać opóźnienia. Lot do Krakowa: 1h 20min. Nic to, było gdzie usiąść, więc włączyłam mp3 i tylko co jakiś czas spoglądałam na tablicę. Opóźnienie zrobiło się jeszcze większe, kiedy już wsiedliśmy, bo samolot czekał dość długo na zatankowanie (ekipy techniczne miały problem z poruszaniem się po lotnisku) i pozwolenie na wylot (korki się zrobiły w powietrzu).
W ogóle to miałam wrażenie, że cały ciężki sprzęt, jaki tylko posiadali, rzucili na to lotnisko, a i tak nie radzili sobie ze śniegiem. No ale dla nich to jakaś zima stulecia, którą na pewno zapamiętają na długo - i tak dobrze, że samoloty w ogóle latały w tej śnieżycy. Za to w Krakowie wszystkie pasy czarne, zero problemów.
Maszyna losująca wybrała mi miejsce przy oknie, z czego byłam bardzo zadowolona, jak widać zresztą:

czwartek, 7 stycznia 2010

Kraków. Po prostu.

Nie bardzo wiem, czy relacja powinna być z datą wczorajszą czy dzisiejszą, bo wczorajszy dzień zakończył się dziś około godziny 5 rano... A było tak:
Podróż do
Kierowca w busie słuchał Polskiego Radia! Dojechaliśmy już do Alwernii, kiedy zjechał nagle i zaczął rozmowę z kierowcą busa jadącego z naprzeciwka (treści nie słyszałam). W efekcie tych pogaduszek nasz bus zawrócił, ale po chwili skręcił, kierując się bocznymi drogami w mniej więcej prawidłowym kierunku. Domyśliłam się, że pewnie po drodze był jakiś wypadek, który właśnie omijamy. I rzeczywiście, gdy wracaliśmy na główną trasę, mijaliśmy policję.
Popołudnie
Przypomniałam sobie, jak stołówki wyglądają i jak smakują stołówkowe obiadki - całkiem niezłe nawet. Zobaczyłam na wydziale kilka dawno niewidzianych twarzy.

A potem poznawałam Kraków na nowo, a konkretnie to krakowskie knajpy. Pierwszy starzał okazał się chybiony, bo lokal był akurat w remoncie, ale już drugi był trafiony. I to całkiem nieźle: Młoda Nowa Polska na Stolarskiej - przyjemny lokal, dobra muzyka, całkiem niezłe grzane piwo.
Dygresja piwna
Ponieważ zdążyłam się już rozsmakować w duńskich piwach, to teraz w Polsce zrobiłam się grymaśna i kręcę nosem na każde. Zresztą tutaj w standardowej knajpie jest wybór między jednym pilsnerem a drugim, a ja już przywykłam, że za ladą prawdziwa stoi kolekcja i aż ciężko się zdecydować, czy dziś lepszy będzie dark lager czy może brown ale... Za to grzańca Duńczycy nie znają, a w taką zimową pogodę to jest świetny sposób, żeby ze zwykłego piwa zrobić przysmak.
Wieczór
Bardzo przyjemny, spędzony w reprezentacyjnym towarzystwie IV (przynajmniej w teorii) roku IS. Trochę nadrobiłam zaległości towarzyskie, zorientowałam się w aktualnych tematach/problemach/konfliktach.
A jak już ci najbardziej wytrwali byli po trzech piwach, to zaczęli się mocno interesować, skąd się wzięła czerwona róża, z którą przyszłam (ci mniej wytrwali zmyli się niestety prędko i nie doczekali nawet do czasu pojedynków bilardowych; a te były gorące, bo aż drzazgi się sypały - dosłownie). Efekt: już nigdy więcej nie dam się naciągnąć na żadne 10 pytań i tym podobne zabawy, bo to bywa niebezpieczne... Na szczęście pomysł zgadywania inicjału algorytmem połówkowym przyszedł zbyt późno, kiedy już połowa pytań była wykorzystana :D

A oto i przyczyna całego zamieszania:


Dygresja techniczna
Próbując przesłać to zdjęcie, pół dnia nie mogłam zrozumieć, dlaczego nagle mój telefon i komputer przestały się rozumieć i nie chcą się dogadać przez bluetooth. Dopiero po długich a ciężkich zmaganiach umysłowych wpadłam na genialny pomysł, żeby włączyć bezprzewodówkę w laptopie... Tak jestem genialna. Ale usprawiedliwia mnie nieco fakt, że zazwyczaj nigdy jej nie wyłączam i jest to stan niezwykły, a spowodowany pobytem u rodziców i podszywaniem mojego laptopa pod ich komputer, aby internet w kabelku płynął swobodnie.
Noc
U Marty, nieprzespana, bo się nagadać nie mogłyśmy. Ale cóż, następna taka okazja będzie nie wcześniej jak za miesiąc, a może i dwa, więc trzeba było skorzystać. Obgadałyśmy wszystko i wszystkich, wymieniłyśmy plotki i opowieści z ostatniego pół roku co najmniej. Tego mi było trzeba. A Marta nawet sobie konto facebookowe o trzeciej w nocy zakładała, żeby tylko się dowiedzieć, od kogo była różyczka. No i zgadła w końcu, uparciuch jeden.
Podróż z
Kierowca w busie słuchał RMF-u... W połowie trasy zjechał w boczną drogę na Mętków, kierując się w stronę Oświęcimia. I znowu przy wyjeździe na główną trasę, stała policja. Kolejny wypadek...? W każdym bądź razie znów ominęliśmy i żadnych komplikacji nie było.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

Kraków -> UJ -> WFAIS -> IS

Wczoraj spacerek dawno niewidzianymi plantami i okołorynkowymi uliczkami. Co prawda spacerowałam sobie tydzień wcześniej, oprowadzając erasmusów, ale to jednak nie to samo; inaczej jakoś, jak się tak idzie tylko i cieszy widokiem i towarzystwem, po prostu.

Ech, się stęskniłam. I nawet nie uświadamiałam sobie, jak bardzo się stęskniłam, dopóki nie wparowałam dziś na wykład do sympatycznego pana B. i nie zobaczyłam wszystkich, i nie przywitałam się, nie wyściskałam... Nawet za samym Krakowem tak nie tęskniłam jak za ludźmi, którzy tu zostali.
A w planach był tylko obiad z Andrzejem i kawa z Martą, ale jak spojrzałam na plan i zobaczyłam wykład z projektowania, to stwierdziłam, że zajrzę. Sądziłam, że pewnie i tak nikogo nie zastanę, bo pewnie się jeszcze nie pozjeżdżali po świętach, a tu taka niespodzianka! Bardzo miła niespodzianka :) I bardzo miły dzień, od rana do wieczora!

A teraz herbatka z miodkiem i aspirynka, bo trzeba się wykurować przed kolejnym wypadem.

niedziela, 27 grudnia 2009

Kraków hejnał gra, tak wita mnie

Miłe zaskoczenie. Kierowca w busie relacji Oświęcim-Kraków miał włączoną stację Fox FM i nawet dało się tego słuchać, mimo że trochę przesadzali z nieśmiertelnymi klasycznymi przebojami. To drugi raz, kiedy zarejestrowałam, żeby kierowca słuchał czegoś innego niż Radio ZET albo RMF (pierwszy raz to nawet była Trójka)!

Robiłam dziś za przewodnika, bo przyjechali znajomi z Erasmusa - koleżanka z Warszawy i chłopak z Turcji. Niestety w niedzielę (w dodatku poświąteczną) wieczorem to wszystko jest raczej pozamykane.
Ale udało nam się trafić na pokonkursową wystawę szopek krakowskich - tegorocznych i z lat ubiegłych. Co ciekawe, szopki współczesne praktycznie nie różnią się od tych sprzed trzydziestu lat. Miałam radochę, bo ostatni raz oglądałam je pewnie jak miałam z dziesięć lat. I nie mogę się nadziwić, że coś może być jednocześnie tak bardzo kiczowate i piękne. Chociaż niestety niektóre były tylko kiczowate. Ale inne robiły wrażenie. No i sama próba tłumaczenia muzułmaninowi idei szopki, w dodatku ozdobionej takimi detalami jak Smok Wawelski czy Lajkonik - ubaw totalny.
Niezamkniętym zabytkiem był oczywiście Mariacki. I aż mnie poraziło zachwytem! Po zwiedzaniu Holandii, gdzie wszystkie kościoły po reformacji przemalowano na biało i odarto ze wszelkich ozdób i po kilkumiesięcznym pobycie w Danii, gdzie też przeważają reformaci - taki kontrast, że ciężko uwierzyć. Nadziwić się nie mogłam, że kościół może być taki ozdobny, kolorowy, bogaty, piękny...