Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą książki. Pokaż wszystkie posty

piątek, 22 kwietnia 2011

Karo Movie: klasyki

Czyli o filmach będzie (w większej części), bo jako że lektury z braku odpowiednich nośników dalej haniebnie zaniedbuję - ale mam nadzieję, że ten stan nie utrzyma się już długo - to odbijam sobie na kinie (domowym, przeważnie); ponadto książki maję tę wadę, że jeśli chodzi o magisterkę, to spędzanie większości dnia na czytaniu naprzemian artykułów naukowych i ciekawych książek mogłoby mnie podejrzewam odrobinę zniechęcić do tych drugich, bo podświadomie kojarzyłabym je z pracą.

Na poczatek nowe ekranizacje Jane Austen - dobrze, że ma na koncie tylko sześć powieści, bo każda z nich ma co najmniej kilka kinowych lub telewizyjnych interpretacji i trochę tego jest, a niestety nie wszystkie warte obejrzenia. BBC, pomijając zrealizowane dawniej seriale, postanowiło odświeżyć temat i wyprodukowało niedawno nowe wersje tych klasyków - przy czym jedne bardziej, a inne mniej udane. Dla przykładu Perswazje - chyba moja najmniej ulubiona z powieści Austen - wyszły im całkiem nieźle (ckliwe opisy i autoanaliza uczuć głównych bohaterów były jakoś mniej ckliwe, ich działania miały więcej sensu i stała za tym jakaś logika); Opactwo Northanger też całkiem nieźle (film w filmie, czyli sceny z czytanych przez bohaterów powieści - Tajemnice zamku Udolpho Ann Radcliffe albo Mnich Matthew Gregory'ego Lewisa - wplecione w główną fabułę); natomiast Emmę spieprzyli z góry na dół (chaotyczna plątanina bez napięcia, której bohaterowie są nijacy i niedający się zapamiętać, nie robią wrażenia, może poza ojcem tytułowej bohaterki, bo oprócz niego żadna z postaci nie jest wiadrygodna) - już bardziej odpowiadała mi wersja z Gwyneth Paltrow albo ta z Kate Beckinsale; a najnowasza adaptacja Mansfield Park to już całkowita porażka. Dumy i uprzedzenia na szczęście nie wzięli na tapetę - bo też i po co, skoro wcześniej stworzyli już niezapomniany model, wzór i punkt odniesienia, do którego będą zawsze prównywane wszelkie koljne próby przeniesienia na ekran tej konkretnej powieści; do tego jest jeszcze całkiem niedawna wersja z Keirą Knightley, w mojej opinii udana.
Tylko mogli by trochę urozmaicić obsadę: Edmund Bertram z Mansfield Park staje się następnie panem Knightley, towarzyszem Emmy, a w tejże Emmie pan Elton okazuje się być Edmundem Bertramem z wcześniejszej ekranizacji itd. Trochę mam teraz misz masz w głowie.

A propos: w ramach produktywnej prokrastynacji obejrzałam także Rozważnych i romantycznych - Klub miłośników Jane Austen, bo to jest jedna z tych pozycji, o których chciałabym mieć pojęcie, żeby wiedzieć, czemu to jest takie popularne i móc wyrazić swoje zdanie. A jest ono takie: film nie jest aż tak zły, jak się spodziewałam. Co wiecej, mógłby być nawet dobry, gdyby oferował jakąkolwiek polemikę z powieściami Austen, bo chociaż punkt wyjścia do dyskusji jest banalny, to jednak do jakiejś dyskusji mógłby naprawdę prowadzić. Ale, niestety, nie prowadzi - czy to dlatego, że Amerykanie nie potrafią sobie wyobrazić filmu bez tradycyjnego happyendu. (Wymyśliłabym pewnie z pięć innych zakończeń tych historii, które jednocześnie miałyby ręce i nogi, byłyby do zaakceptowania przez łaknących dobrego zakończenia widzów, a przy tym nie były takie słodkie i na siłę lukrowane. Fakt, każda powieść Austen zwieńczona jest weselem, często nawet podwójnym, ale bez przesady... Taka Marianna, dla przykładu, nie wychodzi za Willoughby'ego a mimo to ład i porządek, którego domaga się świat Rozważnej i romatycznej zostaje zachowany). Nie wiem, na ile w tym wina autorki książki, bo lektury nie zdzierżyłam - mogło tak, być, że autor scenariusza spłycił wymowę powieści (w co osobiście szczerze wątpię, bo w pierwszych rozdziałach, przez które przebrnęłam, nie zapowiadało się na specjalnie głęboką analizę); może zakończenie też zostało podkolorowane na potrzeby filmu... Ale chyba nie będę się zmuszać, żeby sama tę tezę sprawdzić.

Woody Allen - żywa legenda i jeden z moich ulubionych reżyserów. Coś kiedyś rozmawiałyśmy z Aggie o jego najnowszym filmie - jak się zapowiada, czy będzie warty obejrzenia - każda z nas miała jakieś zastrzeżenia, które trochę do siebie nie przystawały, ale po chiwli się wyjaśniło, że mówimy o dwóch różnych filmach: Aga o Midnight in Paris, a ja - You Will Meet a Tall Dark Stranger, który też niedługo potem obejrzałam.
Niestety najbardziej trafny epitet pasujący do tego filmu to: nuda. Gdyby ktoś od tego filmu zaczął oglądać Allena, to mógłby się zrazić na całe życie. Gdybym ja nie wiedziała, że to Allen, to chyba bym nie zgadła - bo niby wszystkie składniki są i są dobre: doskonała obsada, zakręcony scenariusz, satyra obyczajowa; ale wszystko razem - nijakie, efekt końcowy jakiś nie taki... Ponadto reklamowanie tego filmu jako komedii robi mu wielką krzywdę, bo widz się od razu nastawia na lekką rozrywkę i rozczarowuje się na starcie. Byłam zawiedziona i pierwsze moje pierwsze wrażenie było takie, że się Woody zepsuł. Dopiero potem sobie uświadomiłam, że to przecież jednak jest WOODY ALLEN i jeśli coś jest nie tak z nim albo ze mną, to może jednak ze mną...? Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że jeśli odrzucę pierwszą hipotezę - Woody nakręcił słaby film - to wyjdzie mi, że Allen zrobił film absolutnie genialny: autosatyrę (co wcale nie znaczy, że komedię, raczej groteskę) czy coś w tym rodzaju, że te wszystkie schematy i stereotypy chyba specjalnie są takie kłująco standardowe i wyłożone kawa na ławę tak że już bardziej łopatologicznie się nie da - co, niestety, nijak nie zmienia faktu, że Poznasz przystojnego bruneta jest filmem niewyobrażalnie, niesamowicie nudnym, a precyzja, z jaką Woody nagromadził w nim i wykorzystał obyczjowe klisze, zemściła z postaci przewidywalności.
To trochę chyba tak jak z Lovecraftem, którego twórczość podobno, według niektórych, wcale nie jest z gatunku horror fantasy, ale jest parodią horror fantasy. Przeczytałam jedno opowiadanie, Szepczącego w ciemności i nie jestem przekonana, bo to za mało, żeby sobie wyrobić własne zdanie w tej kwestii. Podobnie, gdybym miała oceniać Woodego Allena na podstawie tego jednego filmu, gdybym nie oglądała wcześniejszych, to także podchodziłabym sceptycznie do ludzi wychwalających geniusz reżysera.
Ale mam mocne postanowienie, że kiedyś jeszcze się za ten film zabiorę. Tylko najpierw zrobię sobie maraton z wcześniejszymi Allenowskimi filmami z cyklu życie i cała reszta, żeby mieć lepszy punkt odniesienia. A potem zweryfikuję, która z moich teorii była słuszna.

Zadziwiające, ile można obejrzeć filmów, które naprawdę chce się zobaczyć, kiedy się nie ma telewizji i nie ma pokusy oglądania tego, co akurat leci. A zamiast tego jest magisterka do napisania. Plus ostatnio bonus w postaci tygodnia spędzonego w łóżku na chorowaniu, kiedy specjalnie nie miałam siły ani ochoty na jakieś bardziej wyszukane rozrywki.

środa, 13 kwietnia 2011

Indie

Kiedy obejrzałam Diabeł ubiera się u Prady, urzekła mnie jedna piosenka. Jest w tym filmie scena, kiedy Andy, zdołowana, włóczy się nocą po Nowym Jorku, a w tle leci Sleep Azure Ray. Zakochałam się w tym kawałku natychmiast - na szczęście nie był trudny do wygooglania i z miejsca zaczęłam szukać więcej. Na początku zachwyciłam się wszystkim, co dziewczyny z Azure Ray nagrały. Trochę się bałam, że szybko mi się znudzi, jeśli będę tego słuchać non stop, bo wydawało mi się, że piosenki są zbyt podobne jedna do drugiej i za mało w tym rozmaitości. Na szczęście te obawy się nie sprawdziły, a fakt, że dziewczyny wykorzystują praktycznie tylko gitary i swoje głosy, działa jak najbardziej na ich korzyść.
Od dłuższego czasu chciałam obejrzeć Once i wreszcie ostatnio mi się udało. I znowu - zachwyciłam się muzyką. Z tą różnicą, że tym razem nie była to pojedyncza piosenka, ale wszystko, co się w filmie przewija, bo muzyka jest w zasadzie jego głównym bohaterem. Tak więc na playlistę trafił The Swell Season, czyli para Markéta Irglová i Glen Hansard. (Swoją drogą, film sam w sobie godny polecenia; ciekawa także historia jego powstania i tego, jak trafił do szerszego obiegu i z niskobudżetowego niezależnego obrazu zmienił się w oskarowy hit).
Przypadkiem trafiłam kiedyś na film Away we go (po polsku: Para na życie - chociaż raz ktoś się popisał inwencją, bo o ile tłumaczenie nie jest dosłowne - z tym byłoby ciężko - to w miarę dobrze oddaje ducha filmu). Podkład muzyczny nie jest w nim oparty na muzyce specjalnie skomponowanej na potrzeby filmu, ale na piosenkach Alexi Murdocha. Wcześniej (LP3) słyszałam jeden jego singiel, Breathe, który owszem spodobał mi się, ale nie na tyle, żeby kopać głębiej. Po filmie od razu zaczęłam szukać i znalazłam m.in. niesamowite Orange Sky.
Surfując po sieci, gdzieś przypadkiem natknęłam się na zdjęcie Marissy Nadler z jakiegoś festiwalu: zjawiskowa dziewczyna stojąca na scenie, z gitarą. Zdjęcie wystarczyło, żeby mnie zaintrygować i okazało się, że muzyka tej pani też mi pasuje.
A niedawno Aggie zarzuciła kawałek Noah and the Whale, który też trafił w mój gust.

Z niejakim zdumieniem odkryłam, że wszyscy powyżsi muzycy mają pewien wspólny mianownik, a konkretnie gatunek - indie - lub bardziej szczegółowo: indie folk, indie rock, indie pop, czy jakie jeszcze są tego odmiany. Oczywiście każdy z tych wykonawców ma kilka różnych etykiet przyczepionych do swojej muzyki, ale indie pojawia się wszędzie jako jedno z określeń, chociaż nie tyle jest to gatunek w tradycyjnym tego słowa znaczeniu - etykietowana tym słowem muzyka wcale nie musi być jednorodna i podobna; jest to raczej sposób na podkreślenie niezależności jej twórców.
Ponadto, trochę paradoksalnie, ta z założenia niemainstreamowa muzyka trafia ostatnio w coraz szersze gusta i robi się popularna.
Ja do niedawna nawet nie wiedziałam, co ten epitet znaczy i że muzyka w ten sposób określana, choć bardzo różna, przeważnie ma w sobie coś, co mnie pociąga. Chociaż w zbyt dużych ilościach się tego słuchać nie da (nie powinno?)

Natknęłam się także na pojęcie indie authors. Wyrażenie jest wieloznaczne, ale przeważnie odnosi się do pisarzy, których twórczość jest niszowa i trafia w gusta wąskiej grupy ludzi albo którzy publikują swoje książki w niestandardowy sposób, nie przez profesjonalnych wydawców, najczęśćiej własnym kosztem, a obecnie coraz częściej z wersji elektronicznej - lub też jedno i drugie naraz.

Wygląda na to, że powstają też indie filmy. Girl Walks Into a Bar miał premierę 7 marca 2011 na festiwalu filmowym, ale równolegle został udostępniony za darmo na Youtube (z reklamami, co prawda, ale jednak) - niestety nie w Holandii, więc zgaduję, że w Polsce też nie, pewnie tylko US albo może jeszcze UK... Film jest, powiedzmy, niskobudżetowy (jak na standardy Hollywood milion dolarów to nic), ale przy tym jak najbardziej profesjonalny, z dobrą i znaną obsadą itd.

A wracając jeszcze do muzyki: Gosia, czyli mój gość niedawny, uświadomiła mnie, że Francuzi nie mają wysokiego mniemania o Zaz. To znaczy chyba sądzą, że jej muzyka jest w porzadku, ale według nich jest wielu innych artystów, którzy są lepsi, ale niestety nie udało im się przebić i nie robią kariery poza granicami kraju. A ona tak i świat się nią zachwyca, a nie ma czym, bo ponoć są lepsi.
Cóż, ja tam nie żałuję. A jej uliczne wykonania w stylu choćby tego Dans ma rue to już w ogóle magia - żeby tylko z własnym głosem oraz gitarą lub basem wyczyniać takie cuda. Najlepsze, że zanim w ogóle ją zobaczyłam w jakimś teledysku, to z głosu byłam przekonana, że to bynajmniej nie jest młoda dziewczyna, ale dojrzała kobieta.

Myslovitz wydaje nową płytę. A nawet dwie, bo stwierdzili, że wszystkie piosenki, które zarejestrowali podczas ostatnich sesji w studiu nagraniowym, okazały się na tyle ciekawe, że trudno było im z jakąś się rozstać. W związku z tym podzielili materiał i mają się ukazać dwa albumy rozłożone w czasie. Pierwszy z nich Nieważne jak wysoko jesteśmy... ma premierę 31 maja (to już wiem, co chcę na urodziny ☺), a zapowiada go singiel Ukryte, który według mnie całkiem dobrze temu krążkowi wróży:

Chociaż kawałek raczej łagodny. Ale może będzie jak z moją ukochaną Korovą: wszystkie trzy single były dobre, ale jeśli po nich ktoś miałby zgadywać, jaki charakter ma cała płyta, to trochę by się zdziwił. Poczekamy, zobaczymy.

sobota, 2 kwietnia 2011

Trzy wiedźmy

Babcia starannie zdeptała resztki ognia.
- Rychłoż się zejdziem znów? - spytała. - Hm...
Trzy czarownice spojrzały po sobie z zakłopotaniem.
- W przyszłym miesiącu będę zajęta - powiedziała Niania. - Urodziny i różne takie. Poza tym nazbierało się pracy przez to całe zamieszanie. Same wiecie. I o duchach trzeba pomyśleć.
- Sądziłam, że odesłałaś je do zamku - zdziwiła się Babcia.
- Nie chciały wracać. A szczerze mówiąc, przyzwyczaiłam się do nich. Dotrzymują mi towarzystwa wieczorami. Ju prawie nie krzyczą.
- To miło. A ty, Magrat?
- Zawsze jakoś o tej porze roku jest mnóstwo pracy, nie zauważyłaś?
- Istotnie - przyznała uprzejmie Babcia Weatherwax. - Nie warto wiązać się ścisłymi terminami, prawda? Zostawmy tę kwestię otwartą. Zgoda?
Pokiwały głowami. A potem, gdy nowy dzień rozjaśniał okolicę, trzy czarownice samotne, zajęte własnymi myślami, wróciły do domu.
Istnieje szkoła filozoficzna twierdząca, że czarownice i magowie nigdy nie mogą wrócić do domu. Ale one wróciły, mimo to.
---
Trzy wiedźmy, Terry Pratchett

Znów mam gości. Tym razem dziewczyny z Kopenhagi. To znaczy, konkretnie to one są z Warszawy (po prawdzie, to w Warszawie studiują, a pochodzą z okolic, ale mniejsza o to), ale poznałyśmy się na Erasmusie w Kopenhadze w zeszłym roku. Gosię spotkałam na kursie Academic English, a Weronikę na DIKU, bo też studiuje informatykę (notabene, to właśnie ona mnie uświadomiła, że istnieje taki jeden uniwesytet w Amsterdamie, który prowadzi program short track master dla obcokrajowców, więc jej zawdzięczam, że w ogóle obecnie jestem, gdzie jestem). Miałyśmy mocne postanowienie, żeby zjechać się kiedyś razem, ale wiadomo jak to bywa... Gosia, została w Kopenhadze na cały rok; ja i Weronika wróciłyśmy po pierwszym semestrze, a z naszych ambitnym planów wypadu na weekend majowy do KBH nic nie wyszło, niestety. Z kolei wakacje Weronika spędziła w Londynie. A potem ja pojechałam do Amsterdamu. Ale! Gdzie wola, znajdzie się i sposób! Więc Gosia, przyjechała ze Strasburga, gdzie miała praktyki, a Weronika z Warszawy i w ten sposób trzy studentki z Polski, które poznały się w Kopenhadze, spotkały się znów, tym razem w Amsterdamie. No bo przecież prościej się nie dało.

czwartek, 17 lutego 2011

Elementary, my dear Watson!*

Watson okazał się mądrzejszy od ludzi - a przynajmniej szybszy.
W skrócie: IBM stworzył Watsona, samouczący się superkomputer, który właśnie ograł ludzi w teleturnieju Jeopardy. System wykorzystuje algorytmy wnioskujące, uczenie maszynowe i przetwarzanie języka naturalnego, aby znaleźć odpoweidź na postawione pytanie (a raczej pytanie pasujące do odpowiedzi - bo taka jest forma teleturnieju - ale to akurat najmniej ważne).
Watson przeszedł pomyślnie test, ogrywając ludzi, ale za tym sukcesem stoją lata nauczania i długi proces szkolenia ukierunkowanego na ten konkretny rezultat (How Watson works?).

Zainteresowało mnie to głównie dlatego, że to alternatywne podejście do semantic web (patrz wpis RoboWiki). Jak już pisałam, ilość wiedzy zgromadzonej i dostępnej w sieci jest przeogromna, ale w formie zrozumiałej i przeznaczonej do odczytania dla ludzi. Ale zamiast przekształcać te informacje na pewnien predefiniowany format, który będzie zrozumiały dla robotów, można pójść w drugą stronę i nauczyć maszyny rozumieć to, co już istnieje. Cel niby ten sam, ale efekt będzie trochę inny i inne prawdopodobnie są potencjalne zastosowania. Prognozy dla Watsona to między innymi: medycyna - pomoc w diagnozowaniu; wsparcie techniczne - helpdesk; zarządzanie informacjami w biznesie i sektorze rządowym.


--------------------------------------
* Tak naprawdę, w żadnym z opowiadań czy powieści Arthura Conan Doyla Sherlock Holmes ani razu nie wypowiada tej kwestii. Owszem, epitetem elementarny posługuje się często, ale ta konkretna kwestia pochodzi z filmu.
A przy okazji: przygody Sherlocka Holmesa to jedno z moich większych rozczarowań literackich. Wychowałam się na różnych filmach i serialach z udziałem wielkiego detektywa, ale jego książkowa wersja nie przypadła mi do gustu: ani kryminały z tego dobre, ani książki same w sobie wiele nie wnoszą - może się zestarzały...?

środa, 3 listopada 2010

Niebo

Wygląda mniej więcej tak:
Wakacyjna przygoda z krakowskimi antykwariatami raczej nie zakończyła się sukcesem: kiedy wreszcie udało mi się kilka z nich odwiedzić, nie zachwyciły mnie i, niestety, nie znalazłam tych konkretnych tytułów, których szukałam (było parę innych interesujących i gdybym chciała, to na pewno nie wyszłabym stamtąd z pustymi rękoma, ale akurat poszukiwałam kilku konkretnych książek, a tych nie znalazłam).
Dzisiejsza wycieczka do centrum miała w planie kilka punktów, z czego pierwszym był antykwariat z literaturą angielską, a kolejnymi angielskie i amerykańskie księgarnie. Na antykwariacie się skończyło. Kilka pokoi, a każda ściana, każdy podest i schody obłożone regałami i półkami, a na nich z góry na dół książki. W dodatku dość sensownie posortowane, poukładane i opisane, wszystko się dało łatwo znaleźć (widziałam księgarnie, które miały mniejszy asortyment i były gorzej zorganizowane). Jednym słowem: niebo. Uwielbiam się włóczyć po bibliotece i przeglądać regały na chybił trafił, ale świadomość, że ze sklepu wychodzi się z książką na własność, a nie tylko wypożyczoną, przeważa szalę. Udało mi się powstrzymać i poprzestać na zakupie jednego tylko tytułu (Jonathan Strange & Mr Norrell - czytałam już dwa razy, ale uwielbiam i wiem, że na pewno przeczytam jeszcze kilkakrotnie, no i tym razem będzie w oryginale); a miałam ochotę na wiele więcej, bo wybór był niesamowity i wypatrzyłam prawdziwe perełki (ale nie te, których poszukiwałam w Krakowie, bo tamte to książki włoskie, duńskie, francuskie albo niemieckie i chcę je mieć po polsku - wyznaję zasadę, że po angielsku czytam tylko to, co w tym języku zostało oryginalnie napisane). Pan, który prowadzi ten antykwariat, też był bardzo sympatyczny - uśmiechnął się tylko, kiedy zapytałam, czy mogę zrobić zdjęcie, powiedział, że wiele osób się tam fotografuje i porównał sklep do muzeum; wniosek z tego był niestety nie tak wesoły, a mianowicie, że to już mniej sklep, a bardziej właśnie świadectwo przeszłości, czyli czasów bez telewizji i internetu.

Jedną z największych wad podróży jest, że nie można zabrać ze sobą swojej biblioteki i nie bardzo można nawet kompletować nową. Niczego mi tak nie brakuje za granicą jak książek. Bez żalu spakowałam tylko minimum ciuchów, jakie były mi potrzbne; książek niestety spakować nie mogłam. W Kopenahdze na szczęście nie było źle: Rosa, od której wynajmowałam pokój, miała salon urządzony w ten sposób, że całą jedną ścianę od podłogi po sufit zajmował regał z książkami - stały w dwóch rzędach, za pierwszą widoczną warstwą kolejna - z których spora część była po angielsku, więc zdarzało mi się coś z tego wybrać.
E-booki to jednak jest jakieś wyjście. Nie znoszę czytać na komputerze, trzeba się będzie w końcu zaopatrzyć w czytnik - są coraz lepsze, coraz bardziej przypominją papier i spokojnie można sobie czytać na tym do poduszki, w tramwaju, czy gdzie człowiekowi przyjdzie ochota. I nie męczą wzroku. I mają podstawową zaletę, że mieszczą setki książek, a o to właśnie chodzi.
Z drugiej strony, to tak jak z albumami audio i mp3. Trochę żal, że płyty nie stoją sobie na regale, a cała muzyka zgromadzona jest na twardym dysku. Ja z sentymentu kupuję jeszcze czasem albumy moich ulubionych wykonawców. Ale przecież też nigdzie ich ze sobą nie wożę, tylko zgrywam i konwertuję. Cóż, coś za coś: zachciało mi się szwendać po świecie, to przyjdzie mi zrezygnować z takich luksusów, jak prywatna biblioteczka, zarówno literacka jak i muzyczna. Nawiasem mówiąc, większość współczesnych ludzi i tak rezygnuje, tradycjonalistów lubiących szeleszczenie papieru, grube okładki i kunsztowne ilustracje jest chyba coraz mniej.
A propos, wycztałam ostatnio ciekawą tezę: że papier elektroniczny wcale nie oznacza końca ery papierowych książek, ale wręcz przeciwnie - może mieć pozytywne skutki dla branży wydawniczej (albo nie tyle dla samego przymysłu, co raczej dla czytelników). Bo klasyki literatury, takie które chce się mieć, które stoją na półce i dumnie prezentują okładki, do których się wraca raz po raz - te będą wydawane nadal, ale właśnie w wersjach kolekcjonerskich, czyli porządnie, na grubym papierze, w grubych okładkach. A książki jednorazowego użytku (romanse, kryminały itp.), takie które raczej się wypożycza z biblioteki aniżeli kupuje na własność i przechowuje - te przejdą do kategorii e-booków i będą wypożyczane lub kupowane w postaci elektronicznej właśnie. Nawet mi taka wizja przyszłości odpowiada, bo mimo że jestem wielką miłośniczką Herkulesa Poirot czy panny Marple, to nie planuję zaopatrywać się w kolekcję książek Agathy Christie - przeczytałam raz i wystarczy, kolejnych razów nie przewiduję (a nawet jeśli kiedyś najdzie mnie nieprzeparte pragnienie przypomnienia sobie Pułapki na myszy lub Morderstwa w Orient Expressie, to prędzej wypożyczę film albo, dla odmiany, pójdę do teatru).

piątek, 2 lipca 2010

Lekcje

Dokonałam zaskakującego odkrycia: otóż jest coś takiego, czego zazdroszczę Amerykanom! To coś to dyskusyjne kluby książkowe, które ponoć są u nich całkiem popularne. Ale nie takie formalne, tylko raczej takie przyjacielskie, zrzeszające po prostu paczkę znajomych.
Ja na przykład podchodzę bardzo nieufnie do premier literackich (o ile nie chodzi o nowe wydanie czegoś, co już czytałam, albo któryś tom lubianej serii): zastanawiam się, czekam na recenzje i opinie; jeśli komentarze mnie zachęcają - czytam. Poza tym, gdy książka danego autora mi się spodoba, to sięgam po inne jego tytuły, starsze. A czasem po prostu nadrabiam zaległości, czyli czytam książki znane i uznane już długi czas albo te kilkakrotnie już zekranizowane lub w inny sposób przetrawione przez popkulturę(1).
I wtedy właśnie przydałby się taki klub dyskusyjny. Marzyłoby mi się zebrać ekipę, która spotykałaby się powiedzmy co tydzień. Na każde kolejne spotkanie zadanie domowe: przeczytać wybraną lekturę, a następnie podzielić się wrażeniami z resztą.
Na założyciela takiej grupy niestety się nie nadaję - co mogę zrobić, to zapisać się do istniejącego DKK i taki właśnie mam zamiar. Chociaż, nie ukrywam, wolałabym towarzystwo raczej mi znane, bo niestety istnieje spora szansa, że obcy mało będą mieli ze mnie pożytku podczas dyskusji... Poza tym z tego, co zdążyłam się zorientować, krakowskie kluby zbierają się raz na miesiąc (rzadko, ale zawsze to coś na początek), więc nie wiem, czy w ogóle uda mi się załapać na jakiekolwiek spotaknie w wakacje. Przy okazji odkryłam internetowe dyskusyjne kluby książki. Od tego w sumie mogę zacząć.

Bardzo brakuje mi kursów nie-ścisłych; takich, na których nie trzeba się tylko wykazać wiedzą, rozwiązać problem i gdzie - przede wszystkim - nie ma złych odpowiedzi, bo każda ścieżka prowadzi do jakichś wniosków, każda interpretacja jest dobra, o ile można z niej wyciągnać coś o świecie albo o sobie samym. Jak bardzo mi ich brakowało, zdałam sobie boleśnie sprawę w ostatnim semestrze. Głupie lekcje polskiego w liceum (no dobrze, wcale nie głupie, bo polonistę miałam świetnego, ale nawet on, sam jeden przeciwko trzydziestu nastolatkom, za wiele zdziałać nie mógł) były przynajmniej okazją do wymiany zdań. Samemu co prawda też się da (a przynajmniej żywię taką nadzieję); tylko że jest trudniej. Ale obiecuję sobie solennie, że będę się starać. I dosyć zwalania winy na studia - przecież to nie całe moje życie, zawsze umiałam znaleźć czas na milion innych aktywności, więc najwyższa poraz włączyć do nich te rozwijające moją osobowość, a nie tylko zdolności.

A wszystko to w jednym celu: zacząć czytać świadomie. I nie tylko czytać - także oglądać filmy, słuchać innych ludzi i w ogóle patrzeć na świat. Częściowo chyba już mi się to udało, bo czuję się trochę, jakby się obudziła ze snu, po którym błąkałam się ostatnie kilka lat. Nie żebym wcześniej w ogóle nie zwracała uwagi na to, co między słowami. Ale ja jednak odbieram bardzo emocjonalnie: jeśli tekst jest jednolicie zły lub dobry, to raczej zapamiętuję wrażenia. Generalnie to mój problem jest taki, że nie do końca uświadamiam sobie swoje własne poglądy - one się klarują podczas wymiany zdań; potrzebny mi jakiś punkt odniesienia. Więc zaczęłam dyskutować sama ze sobą (hmmm, mówię do siebie - to nie brzmi dobrze...). I liczę, że to pomoże wyrażać mi później własne zdanie. O ile znajdę odwagę, żeby je wygłosić.

Wniosek z ostatniego tygodnia: skandynawskie kino - zarówno starsze jak i nowe - jest naprawdę dobre, ale siada na psychikę, więc lepiej nie mieszać z alkoholem; daje do myślenia, jest dobre do dyskusji i motywuje do samodzielnych poszukiwań i rozmyślań. Wniosek kolejny jest taki, że od paru lat coś się zmieniło w mentalności ludzi od rozrywki i wreszcie przestali postrzegać wakacje jako sezon ogórkowy, w którym należy serwować co najwyżej lekkie i głupawe komedyjki. Jest coraz więcej przeglądów filmowych - przeróżnych: tematycznych, geograficznych, czy po prostu opartych na niedawnych premierach. Uwielbiam krakowskie kina studyjne i ludzi z niebanalnymi pomysłami, dzięki którym te krótkie (sic!) wakacje zapowiadają się naprawdę ciekawie, a praktyka na szczęście jest dobrą wymówką, żeby je spędzić w Krakowie.

Moja wakacyjna lista TODO się wydłuża o coraz to nowe pozycje - szkoda tylko, że czasu tak mało...


(1) O tym, że nieufność jest jak najbardziej wskazana, przekonałam się na przykład, kiedy z ciekawości zabarałam się za sagę Zmierzch Stephanie Meyer: przez chyba dwa lata jej książki były w empikowym TOP 10, więc w końcu zainteresowało mnie, co to takiego jest i dlaczego ja o tym nic nie słyszałam (to było jeszcze przed filmem). Przeczytałam i teraz mogę z czystym sumieniem krytykować, bo wiem, o czym mówię :]
Przy okazji: Terry Pratchett jest winny zbrodni na wampirach znanej jako mania Zmierzch!! Otóż, czytając niedawno ponownie Carpe jugulum, zauważyłam, że pojawia się tam motyw wampira zainteresowanego pewną śmiertelniczką, która go intryguje, ponieważ jest jedyną osobą, której on nie potrafi czytać w myślach... Przerażające.

czwartek, 17 czerwca 2010

Misja

Chciałam sobie zrobić prezent i kupić jakąś fajną lekturkę. Mocno się ostatnio staram powstrzymywać od wydawania większości stypendium na książki, zwłaszcza od kiedy, wyprowadzając się z Krakowa, stwierdziłam, że zdecydowana większość moich rzeczy to książki właśnie i co ja, u licha, mam z nimi teraz począć. Obecnie nie mam ich gdzie trzymać - koniec końców wszystkie lądują w pudłach. Sama świadomość, że je mam i że gdzieś tam są i na mnie czekają, że zawsze mogę wrócić do tych najukochańszych, jest miła, oczywiście; ale z drugiej strony to profanacja i źle mi z tym niezmiernie.
(Nawiasem mówiąc, według mnie to jedna z największych wad podróży: nie można zabrać ze sobą swojej biblioteki, nie bardzo można nawet kompletować nową, mając świadomość, że jakoś te książki trzeba będzie potem dotransportować z powrotem, a na dodatek nie ma już ani jednej wolnej półki, na którą można by je wstawić).
Anyway, jak urodziny to urodziny, więc stwierdziłam, że idę po jakąś książkę z listy zawsze-chciałam-mieć,ale...; ale albo już czytałam i mimo iż wiem, że na pewno przeczytam znów, więc warto kupić, to jednak aż tak bardzo mnie nie kusiło, bo powtórne czytanie można odłożyć i delektować się nim później - nie ucieknie, a wiadomo już, jak smakuje i że będzie wyborne; albo jak akurat chciałam tę konkretną książkę, to jej nie było; albo akurat miałam pod dostatkiem innych lektur... Tym razem jednak miałam mocne postanowienie niewracania z pustymi rękami, ale też i dość ściśle zawężoną listę poszukiwań. Zbyt ściśle, jak się okazało, bo ani jednej książki nie znalazłam. W żadnej z kilku księgarni, w których łącznie spędziłam parę godzin. Nigdzie. W niektórych z nich jakieś pozycje można było zamówić i coś może by mi sprowadzili za jakiś czas.
Po niepowodzeniu tej mojej wczorajszej wyprawy tak mnie naszła myśl o sklepach internetowych. Nie przepadam za nimi, chociaż tam wybór jest rzeczywiście większy i zdarza mi się w ten sposób robić zakupy, ale też wszystkiego nie ma i nie dostaje się tego od razu. Ponadto prawdziwej księgarni - gdzie można książkę wziąć do ręki, poczuć, zważyć i zacząć czytać - nic nie zastąpi. Wydaje mi się, że częściowo właśnie przez obecność księgarni w internecie, w takiej zwykłej tradycyjnej księgarni coraz trudniej znaleźć literackie perełki, coraz ich mniej; więcej za to masowej produkcji w ilościach hurtowych. Co niby też ma swoje plusy, a między nimi taki, że ludzie przynajmniej cokolwiek czytają, nieważne, że wszyscy to samo. Ale kiedy na to patrzę, mam wrażenie, że jeśli chodzi o gusta, to indywidualizm poszedł się paść i już nie wróci, bo coraz częściej czytamy to, co nam się ładnie poda i zareklamuje, a nie to, na co mamy ochotę. To chyba kolejny powód, dlaczego ostrożnie wybieram książki i częściej kupuję te, które już kiedyś czytałam, niż nowości.
I tu właśnie pojawił się pomysł: zacząć uzupełniać braki w antykwariacie. Tam przecież można znaleźć stare wydania, często o wiele porządniejsze od nowych; są egzemplarze książek dawno niewznawianych, a przy tym klasyków, które chciałoby się mieć. Antykwariat byłby chyba dobrym miejscem na poszukiwania oryginalnej lektury. Misja w moim przypadku o tyle niebezpieczna, że ma spore szanse wciągnąć mnie na amen. Jest to jednak pewne wyzwanie i jakiś plan na wakacje: poznać krakowskie antykwariaty!

wtorek, 30 marca 2010

Świadomie

Pierwszy raz się spotkałam, żeby prowadzący składał życzenia świąteczne, adresując je osobno do studentów wierzących i niewierzących; tym pierwszym życzył prawdziwej radości płynącej z autentycznego przeżywania nadchodzącego święta, tym drugim - po prostu miłego wypoczynku.
Czasy się zmieniają. I świadomość ludzi także. Bo skoro człowiek nie woła tylko Wesołych świąt!, ale zastanowi się, jakie znaczenie te słowa mogą mieć dla innych ludzi, to chyba znaczy, że te życzenia są przemyślane i szczere, a nie rzucone ot tak, na do-widzenia. Prawda?
A może po prostu mam mądrego prowadzącego.

Czy ktoś by uwierzył, że Wiedźmin (zwłaszcza wczesne opowiadania) wykazuje wiele podobieństw do klasycznego westernu? No więc ja zostałam dziś do tej idei przekonana. Ciekawe, czy to mi zepsuje radość z tej lektury - okaże się przy kolejnym czytaniu. Ale raczej podejrzewam, że po prostu bardziej świadomie spojrzę na tę książkę i przyjemność płynąca z czytania pozostanie, ale także będzie bardziej świadoma. Zobaczymy.

Kraków wieczorem (nocą?). Konkretnie Kazimierz tym razem. Hejnał po zmroku. Mmmm.

niedziela, 20 grudnia 2009

Aaa! Książka!

Prawdziwa KSIĄŻKA! Nie żaden tam e-book czy inny pdf, tylko prawdziwa, papierowa, ładnie wydana książka:

Naprawdę dość już miałam czytania na komputerze. Ale cóż było zrobić? Miałam do wyboru to albo totalny odwyk od literatury (przynajmniej polskojęzycznej), bo jeśli chciałabym zabrać do Danii zapas książek na pięć miesięcy, to nie zmieściłabym się w żadnym, nawet najbardziej liberalnym limicie na nadbagaż...

A rzeczona lektura ma poza swoim niekwestionowanym prawem do definicji prawdziwej książki także inne zalety, a to:
  • autora, którego już bardzo polubiłam przy Cyklu barokowym, posiadającego niesamowitą wyobraźnię, wiedzę i odwagę do łączenia tychże (która to kombinacja daje w efekcie dzieła z gatunku przeze mnie ulubionego, acz trudnego do zdefiniowania)
  • objętość prawie tysiącstronicową, co oznacza, że ma szanse zająć mnie nawet na kilka dni
Zapowiada się na razie jak połączenie Perfekcyjnej niedoskonałości Jacka Dukaja i Imienia Róży Umberto Eco - czyli rewelacyjnie.
Co oznacza, że przepadłam i świąteczne wypieki stoją pod znakiem zapytania.