Na poczatek nowe ekranizacje Jane Austen - dobrze, że ma na koncie tylko sześć powieści, bo każda z nich ma co najmniej kilka kinowych lub telewizyjnych interpretacji i trochę tego jest, a niestety nie wszystkie warte obejrzenia. BBC, pomijając zrealizowane dawniej seriale, postanowiło odświeżyć temat i wyprodukowało niedawno nowe wersje tych klasyków - przy czym jedne bardziej, a inne mniej udane. Dla przykładu
Perswazje- chyba moja najmniej ulubiona z powieści Austen - wyszły im całkiem nieźle (ckliwe opisy i autoanaliza uczuć głównych bohaterów były jakoś mniej ckliwe, ich działania miały więcej sensu i stała za tym jakaś logika);
Opactwo Northangerteż całkiem nieźle (film w filmie, czyli sceny z czytanych przez bohaterów powieści -
Tajemnice zamku UdolphoAnn Radcliffe albo
MnichMatthew Gregory'ego Lewisa - wplecione w główną fabułę); natomiast
Emmęspieprzyli z góry na dół (chaotyczna plątanina bez napięcia, której bohaterowie są nijacy i niedający się zapamiętać, nie robią wrażenia, może poza ojcem tytułowej bohaterki, bo oprócz niego żadna z postaci nie jest wiadrygodna) - już bardziej odpowiadała mi wersja z Gwyneth Paltrow albo ta z Kate Beckinsale; a najnowasza adaptacja Mansfield Park to już całkowita porażka.
Dumy i uprzedzeniana szczęście nie wzięli na tapetę - bo też i po co, skoro wcześniej stworzyli już niezapomniany model, wzór i punkt odniesienia, do którego będą zawsze prównywane wszelkie koljne próby przeniesienia na ekran tej konkretnej powieści; do tego jest jeszcze całkiem niedawna wersja z Keirą Knightley, w mojej opinii udana.
Tylko mogli by trochę urozmaicić obsadę: Edmund Bertram z
Mansfield Parkstaje się następnie panem Knightley, towarzyszem Emmy, a w tejże
Emmiepan Elton okazuje się być Edmundem Bertramem z wcześniejszej ekranizacji itd. Trochę mam teraz misz masz w głowie.
A propos: w ramach produktywnej prokrastynacji obejrzałam także
Rozważnych i romantycznych - Klub miłośników Jane Austen, bo to jest jedna z tych pozycji, o których chciałabym mieć pojęcie, żeby wiedzieć, czemu to jest takie popularne i móc wyrazić swoje zdanie. A jest ono takie: film nie jest aż tak zły, jak się spodziewałam. Co wiecej, mógłby być nawet dobry, gdyby oferował jakąkolwiek polemikę z powieściami Austen, bo chociaż punkt wyjścia do dyskusji jest banalny, to jednak do jakiejś dyskusji mógłby naprawdę prowadzić. Ale, niestety, nie prowadzi - czy to dlatego, że Amerykanie nie potrafią sobie wyobrazić filmu bez tradycyjnego happyendu. (Wymyśliłabym pewnie z pięć innych zakończeń tych historii, które jednocześnie miałyby ręce i nogi, byłyby do zaakceptowania przez łaknących dobrego zakończenia widzów, a przy tym nie były takie słodkie i na siłę lukrowane. Fakt, każda powieść Austen zwieńczona jest weselem, często nawet podwójnym, ale bez przesady... Taka Marianna, dla przykładu, nie wychodzi za Willoughby'ego a mimo to ład i porządek, którego domaga się świat
Rozważnej i romatycznejzostaje zachowany). Nie wiem, na ile w tym wina autorki książki, bo lektury nie zdzierżyłam - mogło tak, być, że autor scenariusza spłycił wymowę powieści (w co osobiście szczerze wątpię, bo w pierwszych rozdziałach, przez które przebrnęłam, nie zapowiadało się na specjalnie głęboką analizę); może zakończenie też zostało podkolorowane na potrzeby filmu... Ale chyba nie będę się zmuszać, żeby sama tę tezę sprawdzić.
Woody Allen - żywa legenda i jeden z moich ulubionych reżyserów. Coś kiedyś rozmawiałyśmy z Aggie o jego najnowszym filmie - jak się zapowiada, czy będzie warty obejrzenia - każda z nas miała jakieś zastrzeżenia, które trochę do siebie nie przystawały, ale po chiwli się wyjaśniło, że mówimy o dwóch różnych filmach: Aga o
Midnight in Paris, a ja -
You Will Meet a Tall Dark Stranger, który też niedługo potem obejrzałam.
Niestety najbardziej trafny epitet pasujący do tego filmu to: nuda. Gdyby ktoś od tego filmu zaczął oglądać Allena, to mógłby się zrazić na całe życie. Gdybym ja nie wiedziała, że to Allen, to chyba bym nie zgadła - bo niby wszystkie składniki są i są dobre: doskonała obsada, zakręcony scenariusz, satyra obyczajowa; ale wszystko razem - nijakie, efekt końcowy jakiś nie taki... Ponadto reklamowanie tego filmu jako komedii robi mu wielką krzywdę, bo widz się od razu nastawia na lekką rozrywkę i rozczarowuje się na starcie. Byłam zawiedziona i pierwsze moje pierwsze wrażenie było takie, że się Woody zepsuł. Dopiero potem sobie uświadomiłam, że to przecież jednak jest WOODY ALLEN i jeśli coś jest nie tak z nim albo ze mną, to może jednak ze mną...? Przemyślałam sprawę i stwierdziłam, że jeśli odrzucę pierwszą hipotezę - Woody nakręcił słaby film - to wyjdzie mi, że Allen zrobił film absolutnie genialny: autosatyrę (co wcale nie znaczy, że komedię, raczej groteskę) czy coś w tym rodzaju, że te wszystkie schematy i stereotypy chyba specjalnie są takie kłująco standardowe i wyłożone kawa na ławę tak że już bardziej łopatologicznie się nie da - co, niestety, nijak nie zmienia faktu, że
Poznasz przystojnego brunetajest filmem niewyobrażalnie, niesamowicie nudnym, a precyzja, z jaką Woody nagromadził w nim i wykorzystał obyczjowe klisze, zemściła z postaci przewidywalności.
To trochę chyba tak jak z Lovecraftem, którego twórczość podobno, według niektórych, wcale nie jest z gatunku horror fantasy, ale jest parodią horror fantasy. Przeczytałam jedno opowiadanie,
Szepczącego w ciemnościi nie jestem przekonana, bo to za mało, żeby sobie wyrobić własne zdanie w tej kwestii. Podobnie, gdybym miała oceniać Woodego Allena na podstawie tego jednego filmu, gdybym nie oglądała wcześniejszych, to także podchodziłabym sceptycznie do ludzi wychwalających geniusz reżysera.
Ale mam mocne postanowienie, że kiedyś jeszcze się za ten film zabiorę. Tylko najpierw zrobię sobie maraton z wcześniejszymi Allenowskimi filmami z cyklu życie i cała reszta, żeby mieć lepszy punkt odniesienia. A potem zweryfikuję, która z moich teorii była słuszna.
Zadziwiające, ile można obejrzeć filmów, które naprawdę chce się zobaczyć, kiedy się nie ma telewizji i nie ma pokusy oglądania tego, co akurat leci. A zamiast tego jest magisterka do napisania. Plus ostatnio bonus w postaci tygodnia spędzonego w łóżku na chorowaniu, kiedy specjalnie nie miałam siły ani ochoty na jakieś bardziej wyszukane rozrywki.