Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hh. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hh. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 21 listopada 2011

2

NL | DK | PL

Nie zanosi się na to, aby w najbliższym czasie wyniknęły okoliczności, które mogłyby sprowadzić wizje jakichś nowych podróży. To zdaje się być zatem odpowiedni moment, żeby podsumować te dotychczasowe - z perspektywy tymczasowego mieszkańca, ekspatrioty i długotrwałego turysty.

NL:
  • [+] stroopwafels
  • Kto miał okazję spróbować, ten wie, o czym mówię. Pozostałym serdecznie współczujemy.
  • [+] dobre piwa
  • Ale głównie dlatego, że Holandia sąsiaduje z Belgią, a stamtąd mają co importować. Bo miejscowe, to raczej nic specjalnego, niewarte swojej ceny.
  • [+] biegacze i tereny do biegania i uprawiania sportów wszelakich
  • Jest ich całkiem sporo, a ludzie są w ogóle przyzwyczajeni do sportowców (np. kolarzy lub wioślarzy), więc nie gapią się jak na kosmitę.
  • [+] infrastruktura rowerowa + cycle chic
  • I to nie tylko w Amsterdamie, a w całym kraju: świetnie oznaczone ścieżki i trasy rowerowe; ułatwienia dla rowerzystów.
    Zjechałam na rowerze pół Holandii bez mapy czy innego GPS-a i nie był to żaden problem. (Pomijając oczywiście fakt, że za każdym razem gubiłam się, próbując przejechać przez pobliski las, ale wg mnie tam w centrum jest po prostu czarna dziura, która wciąga i nie pozwala się wydostać.)
    Kierowcy są niezwykle uprzejmi dla rowerzystów - nie trąbią, nie wyprzedzają na trzeciego i w ogóle traktują rowerzystów trochę jak święte krowy. Obstawiam, że dlatego, że po pracy czy w weekendy sami przesiadają się na rowery, więc wiedzą, jak to jest być po drugiej stronie.
  • [+] przyroda i krajobraz
  • Wszędzie ładnie i zielono. Jak się wyjedzie za miasto rowerem, to można sobie tak jechać i jechać przez cały kraj, i na zmianę podziwiać a to urocze, malutkie domeczki, a to mniej lub bardziej naturalne zbiorniki wodne, a to zielone pola i łąki, a na nich pasące się wszlekiej maści bydło, żerujące ptacwo itp. itd.
  • [+] morze
  • I w ogóle woda wszechobecna także w innej postaci - kanały, rzeki, sztuczne jeziora i inne formacje, o których dopiero tam usłyszałam po raz pierwszy.
  • [+] czysta woda
  • Kranówka nadaje się do picia; co więcej - jest smaczna! Niby drobna rzecz, a jednak jaka praktyczna na co dzień. Ale tam w ogóle mają bzika (takiego pozytywnego) na punkcie wody.
  • [+] anglojęzyczność
  • Nawet jeśli coś nie było wyjaśnione po angielsku dla osób, które mogłyby być zainteresowane, to zawsze znalazł się ktoś, kogo można było zapytać o szczegóły.
  • [+] prewencja przeciwkomarowa
  • Wszędzie jest woda, ale mimo to komarów nie ma. Da się?
  • [~] transport
  • Piekielnie drogi, mało zniżek. Ale porządny. Głównie mam na myśli połączenia kolejowe (szybkie, częste i komfortowe); z komunikacją miejską to różnie bywało np. trochę za czesto strajkowała, ale w sumie też w porządku.
  • [~] samoobsługa
  • Sklepy, kina, automaty biletowe (zarówno komunikacja miejska jak i transport publiczny krajowy) itp. Jak sie jest turystą i przyjeżdża się tylko na kilka dni, to takie udogodnienia raczej wkurzają niż pomagają, bo wymagają mniej lub więcej czasu i zaangażowania, żeby się do nich przyzwyczaić; ale na dłuższą metę jednak upraszczają życie.
  • wszystko jest sztucznie witaminizowane i wzbogacane w mikro- i makroelementy
  • Może to i jest jakieś wyjście, skoro warzywa i owoce mają teraz jakiś odesetek składników mineralnych, które miewały kiedyś. Ale to już chyba przesada, żebym musiała uważać, ile mleka, jogurtów, soków itp. piję, w obawie przed hiperwitaminozą.
  • [~] karty
  • Karty są do wszystkiego: służą oczywiście jako bilety, ale także do robienia prania, do płacenia w stołówce, za ksero i drukowanie... No wszystko, co się tylko da.
  • [~] pogoda i klimat
  • Jak pada to jest cieplej, niż kiedy świeci słońce. Ciśnienie spada na łeb na szyję, ale to wcale nie znaczy, że będzie padać; jak jest wysokie, to, niestety, także wcale nie gwarantuje poprawy pogody. Obstawiam, że meteopaci albo tu wariują, albo całkowicie leczą się z wrażliwości na pogodę. Sztorm za oknem (bo ani to burza nie jest, ani też zwyczajna ulewa), jak się mieszka nad morzem, nie powinien być czymś szczególnym. Tyle że sztorm w środku miasta jakoś traci na uroku - potrzeba kawałka morza, plaży, żeby docenić.
    Z jednej strony cudowna wiosna, z drugiej - fatalna jesień. Zimy przeważnie mało zimowe, ale ja akurat trafiłam na takie [dla nas, Polaków] całkiem typowe: śnieżne i z temparaturą poniżej zera utrzymującą się przez prawie dwa miesiące. Ale dla nich to był raczej ewenement, bo standardowo zimy są bardziej nijakie. Przy okazji wyszło nieprzystosowanie do ekstremów: śnieg utrzymujący się dłużej niż 2 dni paraliżuje wszystko, bo ludzie cały czas stosują metodę na przeczekanie tzn. jak samo przyszło, to i samo przejdzie i to na pewno prędzej niż później. A kiedy tak nie jest, to robi się problem.
  • [-] fatalne strony internetowe wszelkich instytutcji publicznych
  • Większość z nich wygląda jakby były zrobione w początkach ery internetu i od tamtej pory nieruszane nawet kijem od miotły, a o takim pojęciu jak usability, to chyba nikt nie słyszał.
    Do tego strony internetowe, co dziwne, jakoś nie wpisują się w schemat wszechobecnej anglojęzyczności... Błogosławiony niech będzie google translate, chociaż niderlandzki jest stosunkowo podobny do niemieckiego, więc w sumie nie aż tak często się zdarzało, żebym musiała z tego typu pomocy korzystać.
    Od tej reguły są oczywiście wyjątki, ale naprawdę nieliczne.
  • [-] niby są zorganizowani w kwestiach formalnych, ale tylko z pozoru
  • Zdarzają się takie paradoksy w rodzaju pismo urzędowe, ale całe po niderlandzku, mimo iż jest tam klauzula pod hasłem jeśli jesteś studentem międzynarodowym i nie wiesz, dlaczego dostałeś to pismo, to postępuj według tych wskazówek... i dalej instrukcja, ale oczywiście trzeba dorwać jakiegoś Holendra, żeby wyjaśnił, o co chodzi; albo dzownię na infolinię i pani się odzywa, a ją grzecznie proszę, żeby przeszła na angielski, a ona na to, że nie może, bo takie mają przepisy, że oficjalne rozmowy tylko w językach urzędowych (oczywiście, o ile dobrze ją zrozumiałam, bo to też mi powiedziała po niderlandzku); więc zamiast infolinii dorwałam jakiś formularz kontaktowy na stronie internetowej, ale po wysłaniu rzuciło mi komunikatem, że o ile pytania mogą być zadawane także po angielsku, to odpowiedzi mogą być udzielane tylko po niderlandzku... Dostałam też kilka pism, których przysyłać mi nie powinni, bo mnie nie dotyczyły np. wezwanie do zapłacenia podatku wodnego (był wliczony w czynsz, nie musiałam płacić) albo ponaglenie do wykupienia ubezpieczenia zdrowotnego w Holandii pod groźbą naliczenia 350 euro grzywny w razie niezastosowania się do tej grzecznej prośby (zupełnienie nieuzasadnione, ale wyjaśnienie sprawy zjadło mi trochę czasu i nerwów).
  • [-] EKUZ
  • Owszem, jest uznawany, ale działa na zasadzie: najpierw zapłać, a po powrocie do kraju upomnij się o zwrot z NFZ. Jak się jedzie na wakacje, to może to i jest wykonalne, ale jak człowiek ma tam rok spędzić, a musiałby się w międzyczasie często albo długotrwale leczyć, to co?
  • [-] poczta
  • A wydawałoby się, że gorzej niż w Polsce być nie może. A tu się można czasem zdziwić.

DK:
  • [+] infrastruktura rowerowa + cycle chic
  • Ale tylko w Kopenhadze tzn. po mieście, owszem, wszędzie łatwo rowerem się dostać, ale żeby kraj zjeździć, tak jak w Holandii to już gorzej.
  • [+] darmowe kursy językowe dla przyjezdnych obcokrajowców
  • No prawie, bo coś tam, ale naprawdę niewiele trzeba było za nie płacić, tylko koszty materiałów chyba.
  • [+] karta ubezpieczenia zdrowotnego
  • Do dziś nie wiem, czy to był obowiązek, czy po prostu mocna presja władz wywierana na przyjezdnych. Tak czy owak, wyrobienie sobie duńskiego numeru ubezpieczenia bardzo ułatwiało życie, a nie było z tym specjalnie problemów ani żadnych kosztów.
  • [+] morze
  • Niby ten sam Bałtyk, ale jednak po drugiej stronie jest jakiś taki bardziej błękitny. Uwielbiałam chodzić na plażę, nawet w zimie. Co wydaje mi się tym dziwniejsze, że wcześniej zawsze byłam dzieckiem gór, a nie wody i nad morze nigdy mnie nie ciągnęło, mimo że kilka razy na wakacjach miałam okazję się z nim zapoznać. A jednak od czasu pobytu w Kopenhadze tęsknię strasznie za morzem.
  • [+] biegacze
  • Ludzie biegający wszędzie i o każdej porze. To dzięki nim właśnie ja zaczęłam swoją przygodę z bieganiem, które początkowo było tylko antidotum na brak funduszy i w konsekwencji możliwości zapisania się na jakąś sekcję czegoś ciekawego.
  • [+] Valravn
  • Taki duński zespół elektrofolkowy (który nawet był w Polsce i to właśnie w Krakowie pierwszy raz byłam na ich koncercie).
  • [+] Limfjords porter
  • I w ogóle dużo dobrych piw np. sam Carlsberg produkuje mnóstwo różnych rodzajów, a wszystkie pyszne. I muzeum browaru Carlsberga też sto razy lepsze niż Heinekena.
  • [+] anglojęzyczność
  • Oprócz tego, że jak w Holandii, wszyscy mówią po angielsku, to więcej jest takich wbudowanych tłumaczeń i ułatwień dla turystów i imigrantów np. komunikaty głosowe na stacji metra itp.
  • [+] komunikacja miejska
  • Dobrze zorganizowana, szybka. I oczywiście droga, ale to się akurat tyczy wszystkiego w każdym rejonie szoroko pojętej Skandynawii.
  • [~] pogoda i klimat
  • W zasadzie te same uwagi, co przy NL.
  • [-] poczta
  • Patrz ten sam punkt w wadach Holandii.
  • [-] nieuprzejmi sprzedawcy
  • No, nie tyle niegrzeczni, co tacy mrukliwi - żadnego dzień dobry, do widzenia, miłego dnia, żadnego proszę w odpowiedzi na dziękuję, zero uśmiechu. Tak jakoś depresyjnie.

PL:
(czyli co człowiek docenia, jak mu tego zabraknie na jakiś czas)
  • [+] góry
  • Dopiero jak zaczęłam w Polsce jeździć na rowerze, to uświadomiłam sobie, jak w Holandii było strasznie płasko. Na wycieczki rowerowe to akurat w sam raz, ale jednak jakaś górka gdzieś by się przydała, żeby sobie można było na nią od czasu do czasu wejść.
  • [+] pogoda i klimat
  • Jak już pada, to pada przez tydzień i wiadomo, że tak będzie przez jakiś czas. A jak świeci słońce, to świecić będzie też przez kilka dni, czy ile tam pogodynka zapowie. A nie że się zmienia co najmniej pięć razy na dobę.
    Średnio niby jest tak samo, ale generalnie wolę ciut większe ekstrema - zima zimniejsza, a lato bardziej suche i gorące - i żeby pory roku jednak się między sobą bardziej różniły.
  • [+] góry
  • [+] kino
  • To znaczy kino, w którym mogę obejrzeć także filmy nieanglojęzyczne, bo jak już mówią w jakimś niecywilizowanym języku, to przynajmniej napisy mogę zrozumieć.
  • [+] a mówiłam już, że góry?
  • [-] poczta
  • Nie żeby inne były lepsze - duńska potrafi się bardziej spóźniać, a holenderska gubić pocztę - ale myślałam, że tylko polska jest do niczego.
  • [-] komunikacja miejska i transport międzymiastowy
  • No, szkoda gadać.
  • [-] ponurzy i nieufni ludzie
  • Tacy mało otwarci i negatywnie nastawieni. Wiem, generalizuję, ale po swoich doświadczeniach z innymi narodami takie mam właśnie ogólne wrażenie odnośnie Polaków.
  • [-] drogie pesto i niepopularne dynie
  • I jeszcze mnóstwo innych takich spożywczych detali. Na Zachodzie niby wszystko jest droższe, ale z drugiej strony towary bardziej egzotyczne czy po prostu mniej popularne wcale nie kosztują więcej i nie są trudniej dostępne niż takie bardziej zwykłe artykuły. A w Polsce niektórych rzeczy trzeba się mocno naszukać, a potem jeszcze za nie dużo zapłacić.

A już mniej formalnie i zdecydowanie mniej obiektywnie, czyli konkretnie A'dam vs KBH


Sporo osób pytało mnie, które miasto wolę, Amsterdam czy Kopenhagę, gdzie lepiej mi się mieszkało.
Z początku odpowiadałam, że Kopenhagę - ale z zaznaczeniem, że to raczej wybór sentymetalny: Kopenhaga była pierwszym obcym miastem, gdzie poczułam, się jak w domu. Lubiłam tamtejszy uniwersytet. Znalazłam kilkoro przyjaciół. Miasto samo w sobie jest czarujące, tym bardziej, że mieszkałam prawie w samym centrum i wszędzie było mi blisko.
Generalnie, oba te miasta, w których dane mi było mieszkać i żyć sobie przez czas jakiś, są naprawdę bardzo do siebie podobne (co nawet chyba dobrze widać na powyższym zestawieniu): klimat (parszywy, no ale...), anglojęzyczność i przyjazne nastawienie mieszkańców, ścieżki rowerowe i w ogóle cały wszechobecny cycle chic. Plus mnóstwo takich różnych drobnostek, które składają się na codzienne życie, sprawiając, że ogólne wrażenie i odbiór tych miejsc jest naprawdę bardzo podobny. Jestem przekonana, że Londyn, Paryż albo Madryt to byłoby zupełnie inne doświadczenie.
Ale. Jedno, czego żałowałam z pobytu w Kopenhadze, to że był krótki - tylko jeden semestr i to niestety semestr jesienno-zimowy - i nie dane mi było doświadczyć kopenhaskiej wiosny. Zima w Danii akurat trafiła się ciekawa, ale jednak miałam niedosyt. I dlatego kiedy niedawno znowu ktoś mnie zapytał, który kraj będę wspominać lepiej, zaczęłam się wahać nad odpowiedzią.
Bo wiosna w Amsterdamie była cudowna. Pogoda dopisywała, więc korzystałam z roweru, ile się dało i pozwiedziałam nie tyle sam Amsterdam, co jego bliższe i dalsze okolice. Holandia jest niesamowicie zielona, jest tam tyle pięknych zakątków, tras, miejsc wartych zobaczenia, że naprawdę miałam problem, żeby zdecydować, gdzie pojadę, a co muszę sobie darować. Poza tym poznałam więcej ludzi, w tym Holendrów oraz obcokrajowców spoza uczelni - nie studentów, tylko ekspatów przeróżnych. Więc szala zaczęła się przechylać na stronę Amsterdamu. Chociaż po głębszym namyśle kontakty towarzyskie podsumowałabym chyba tak: w Amsterdamie miałam zdecydowanie więcej znajomych, za to w Kopenhadze miałam więcej przyjaciół.
I kiedy tak się zastanowiłam porządnie, gdzie naprawdę chciałabym wrócić i łatwiej potrafiłabym się poczuć jak w domu, a nie jak turystka na wakacjach, to wróciłam do punktu wyjścia, czyli do Kopenhagi. Amsterdam jest magiczny, to duże tętniące życiem miasto, w którym każdy znajdzie odpowiedni dla siebie rodzaj rozrywki, a Holandia oferuje świetne warunki i dobrze się tam mieszka. Ale mimo iż byłam tam dłużej, to mniej zżyłam się z miastem i z ludźmi, mniej mam takich swoich ulubionych miejsc i zakątków. Owszem, są, ale jakoś tak do tych w Kopenhadze żywię większy sentyment. Może to tylko kwestia przypadku, a może jednak jest coś nieuchwytnego, coś czego nie potrafię jasno zdefiniować, a co sprawia, że Kopenhagę łatwiej ekspatowi nazwać domem.

I tym optymistycznym akcentem kończymy i przechodzimy w sen zimowy.

Goodbye, farewell and amen!

niedziela, 7 sierpnia 2011

Stroopwafels

Czyli skarb i dobro narodowe Holandii. Natchnęło mnie, bo dowiedziałam się dzisiaj, że zajadali się nimi już w średniowieczu. W bogatych domach obok kominka, oprócz pogrzebaczy, rusztów i tym podobnych sprzętów, na wyposażeniu był też przyrząd do robienia stroopwafli: takie metalowe szczypce zakończone okrągłymi tarczkami, pomiędzy które nakładało się ciasto, ściskało i tak opakowany naleśnik wkładało na chwilę do ognia. Voilà, wafelek gotowy.

Na targach bywają stoiska, gdzie sprzedają stroopwafles świeżo przyrządzone, wypiekane na miejscu. Wreszcie kiedyś trafiłam na taki. I to dwa razy w ciągu jednego dnia: na targu w Lejdzie i na targu w Alphen aan den Rijn. Dopiero później znalazłam podobny stragan na amsterdamskim Albert Cuyp markt. Sprzedawca, gdy pojawia się klient, bierze kulkę ciasta, kładzie na gofrownicy i piecze. Ale to po to, żeby było dla następnego chętnego. Kiedy kolejny wafelek się robi, ten upieczony chwilę wcześniej, już gotowy i ostudzony, jest przekrawany na pół, smarowany gorącą masą karmelową i sklejany z powrotem. Tak przygotowany stroopwafel smakuje nieco inaczej: jest gorący i ciągnący, ale to dzięki karmelowi - podczas gdy sam wafelek pozostaje chrupiący, a nie rozmięka jak w przypadku ciastka sklepowego odgrzewanego na parze gorącej herbaty lub kawy.

Znalazłam nawet przepis, ale do najłatwiejszych to on nie należy.

środa, 6 lipca 2011

Karo Movie: animowane Part Tu

Kung Fu Panda 2

Jak nie podobała mi się część pierwsza, tak kontynuacja jest świetna. Co prawda do jedynki zawsze już będę mieć uraz i kojarzyć ją z dwójką małych bachorów, gadających i biegających po całym kinie, bo filmem znudziły się już po pierwszych 10 minutach - niestety jedyną osobą, która zdawała się tego nie zauważać był ich ojciec... Ale nawet gdyby dane mi było objrzeć Kung Fu Pandę w bardziej sprzyjających warunkach, to i tak nie byłoby wiele lepiej.
A dwójka jest o wiele lepsza. Wszystko to, co szwankowało w jedynce, tutaj podskoczyło o parę poziomów.
Bez wchodzenia w szczegóły: zaskakująco dobra bajka.

A to z końcówki - skąd mały panda Po wziął się u gęsi Pinga:


Auta 2

W przeciwieństwie do Kung Fu Pandy 2, który zyskał uznanie zarówno krytyków jak i mas, w tym przypadku gusta recenzentów i publiczności trochę się rozjechały: film już na starcie odniósł sukces frekwencyjno-kasowy, mimo że zebrał raczej niepochlebne opinie.
Osobiście nie rozumiem dlaczego. Bajka rewelacyjna. Część pierwsza bardzo mi się podobała, ale nie docierała do mnie tak całkiem - podejrzewam, że dlatego iż była mocno osadzona w amerykańskich realiach i zakorzeniona w amerykańskiej mitologii. Część druga to kombinacja takich całkiem na serio szpiegowskich produkcji spod znaku Jamesa Bonda oraz ich amerykańskich parodii pod hasłem szpieg-który-nie-wiedział-że-jest-szpiegiem, z domieszką kulturowych nieporozumień. Plus oczywiście wyścigi samochodowe.

Porównać Pandy i Aut się nie da, bo to opowieści każda z innej bajki, że tak powiem. Co nie zmienia faktu, że na obu bawiłam się przednio.
Pod jednym tylko względem Pixar zdecydowanie przebija DreamWorks: animacji. Panda jest ładna w swojej stylistyce, ale John Lasseter i spółka, czyli twórcy Aut, przeszli samych siebie: każdy najmniejszy detal - nieważne czy na pierwszym, drugim, czy trzecim planie - jest perfekcyjnie dopracowany; każda sceneria robi ogromne wrażenie: czy to znajome kaniony Chłodnicy Górskiej, rozświetlone neonami Tokio, włoskie wybrzeże Porta Corso, czy wreszcie Londyn. Och i ach!

Hawajskie wakacje

Bez sensu. Pixar ma piękną tradycję tworzenia cudownych krótkometrażówek, które pokazywane są w kinach przed pełnometrażowymi filmami. Niestety tym razem, zamiast oryginalnego krótkiego filmiku, studio zaserwowało kolejną odsłonę przygód zabaweczek ze świata Toy Story - jedynej serii Pixara, której nie trawię. Więc nie potrafię powiedzieć, czy mi się nie podobało, bo z definicji jestem uprzedzona do Toy Story, czy dlatego, że ta przygoda sama w sobie rzeczywiście jest słaba.

-----------------------

Niestety do listy nie mogę dorzucić Kubusia Puchatka, ponieważ jego najnowsze przygody zostały zaklasyfikowane jako typowa bajka dla dzieci, więc wyświetlany jest tylko i wyłącznie z niderlandzkim dubbingiem - w przeciwieństwie do Pandy i Aut, które funkcjonują w obu wersjach językowych równolegle.

Z ciekawostek: w niektórych kinach oklurary do pokazów 3D kupuje się jak gdyby osobno tzn. w cenie biletu uwzględnione jest dodatkowe 1 czy 1,50 euro właśnie za okulary. Po seansie nie trzeba ich zwracać, więc jeśli ktoś je zachowa i weźmie ze sobą na kolejny film, to już nie musi dopłacać.

sobota, 28 maja 2011

Rotterdam

Wycieczka - dla odmiany - nie rowerem, a pociągiem (do Rotterdamu), pieszo (po mieście), windą (na wieżę widokową) i statkiem (po porcie). W dodatku grupowa i zorganizowana (przez uniwersytecki ESN).
Zdecydowałam się, bo do Rotterdamu na rowerze na pewno bym nie dotarła, a chciałam to miasto zobaczyć.

Uzasadniona chyba będzie analogia, że Rotterdam do Amsterdamu ma się jak Warszawa do Krakowa.
Po pierwsze: Kraków jest lepszy.
Po drugie: Kraków jest lepszy.
Po trzecie: nie taka Warszawa szara, jak ją malują, ale Kraków i tak jest lepszy.

Rotterdam jest na pewno inny. Nie tylko inny niż Amsterdam - inny chyba niż każde miasto w Holandii, jakie dane mi było do tej pory zobaczyć, bo wszystkie ona miały jakiś wspólny mianownik, którego tu brakuje. W Rotterdamie wszystko jest większe, nowsze, niby mniej historycze, a jednak bardziej naznaczone historią [najnowszą].
Na pierwszy rzut oka wyróżnia się architekturą, która jest... ciekawa - jak i całe miasto zresztą. Rotterdam, tak jak Warszawa, miał tego pecha, że dość mocno mu się oberwało podczas II wojny światowej. (W dodatku szkody mogły być o wiele mniejsze, ale Niemcom zaszwankowała komunikacja i do atakujących z opóźnieniem dotarły informacje o prowadzonych już z rządem Niderlandów rozmowach. Nie dotarły do nich także na czas rozkazy, że mają już przestać bombardować miasto - w związku z czym burzyli dalej.) Efekt jest taki, że oprócz bardzo nielicznych budynków cała architektura w mieście jest powojenna. I nie tylko jest nowa, ale na dodatek awangardowa, dziwna. Brzydka czy ładna - kwestia gustu. A więc, no... ciekawa.
Co więcej: Rotterdam to port. Od pewnego czasu to już nie jest miasto portowe - to przeogromny port, w którym gdzieś tam w głębi można doszukać się miasta. Stosy kontenerów piętrzą się na brzegach, które zdają się biec w nieskończoność. Do tej pory o takich rzędach wielkości myślałam w kategoriach góry, lasy, morza - w każdym bądź razie jakieś cuda natury, a nie sztuczny twór człowieka.

Podsumowując: warto było, bo właśnie tego oczekiwałam - atrakcji innych niż w każdym miasteczku Holandii, innej skali, innych wartości, innych efektów i wrażeń.

Myślałam, że spóźnię się na dzisiejszą Listę osobistą, ale pan Metz był tak uprzejmy i puścił wywiad z Myslovitz dokładnie w momencie, kiedy wróciłam i zaczęłam słuchać radiowej Trójki. A bardzo chciałam słuchać, bo miały być przedpremierowo utwory z nowej płyty. Spodziewałam się, oprócz pierwszego singla, może dwóch, trzech piosenek. A tu niespodzianka: wszystkie utwory po kolei - omówione (kto słowa, kto muzykę, jakie były inspiracje itd.) i zaprezentowane na antenie.
Wrażenia: mieszane, z przewagą pozytywnych.

niedziela, 22 maja 2011

Leiden

Amstelveen → Aalsmeer → Leiden

Lejda leży mniej więcej w tym samym kierunku od Amsterdamu co Lisse, tylko trochę dalej. Postanowiłam więc urozmaicić nieco trasę, żeby nie jeździć po własnych śladach.
Pierwsze schody zaczęły się w lesie. Amsterdamse Bos, jak już na pewno pisałam, jest bardzo sympatycznym miejscem: ogromny, z wytyczonymi ścieżkami dla pieszych i rowerów, więc bardzo fajnie się po nim biega / spaceruje / jeździ. Ale ma jedną poważną wadę: nie da się przez niego przejchać na wprost, i to w żadnym kierunku. Nie da się po nim jeździć na azymut, bo ścieżki zakręcają w najmniej oczekiwanych momentach i nie na wszystkich kanałach są mosty (to akurat generalna przypadłość całej Holandii). Drogowskazy są, owszem, ale bywają przydatne, jak się chce dotrzeć w jakieś konkretne miejsce w lesie. Ostatnio, w drodze do Lisse, musiałam zawracać tylko raz; tym razem - straciłam rachubę... W rezultacie wyjechałam nie bardzo tam, gdzie chciałam, ale w końcu trafiłam na swoją trasę. Która to trasa na mapie wyglądała na piękną prostą, a w rzeczywistości okazała się poprzecinana drogami szybkiego ruchu, przez co po każdym skrzyżowaniu na nowo musiałam się orientować. Bogu dzięki za porządne oznaczenia tras rowerowych w Holandii oraz przystanki autobusowe z mapkami.
W końcu przejchałam przez jezioro Westeinderplassen (zamiast objechać je północno-zachodnim brzegiem, jak ostatnio) - ląd i małe wysepki wcinają się w nie głęboko, można dotrzeć prawie na drugi brzeg. Dotarłam do promu (kursował, na szczęście), którym przeprawiłam się przez kanał. A dalej już było z górki. To znaczy płasko, jak to w Holandii, ale do Lejdy już prosto. Po drodze mnóstwo wiatraków - raz naliczyłam siedem na jednym horyzoncie.

Leiden

Moim pierwszym skojarzeniem było Christianshavn: wyspa - dzielnica Kopenhagi. Poza tym Lejda przypomina mi trochę Utrecht, ale jest mniej zatłoczona i turystyczna - bardziej prawdziwa, a nie na pokaz.
W Lejdzie nie ma rynku. Sukiennice stoją nad kanałem. Waga miejska znajduje się przy placu (który w istocie jest mostem, jak zwykle), gdzie łączą się tzw. Stary i Nowy Ren. Tam też wznosi się kopiec, a na nim De Burcht (forteca, cytadela), skąd rozciąga się piękny widok na miasto. Wzgórze jest tak szczelnie otoczone kamieniczkami, że absolutnie nie da się go znaleźć, jeśli się nie wie, gdzie dokładnie należy szukać i w którą ulczkę, a potem bramę trzeba wejść - mało brakowało, a dałabym za wygraną.
Jest kilka ciekawych muzeów m.in. wiatrak De Valk (sokół), Sukiennice. Są dwie przewspaniałe gotyckie katedry: Pieterskerk i Hooglandsekerk. Jest całkiem ładny uniwersytecki ogród botaniczny, ciekawszy niż ten w Amsterdamie.

Poza tym:
  • w Lejdzie urodził się oraz przez pewien czas mieszkał i tworzył Rembrandt
  • pierwsze w Europie tulipany zostały wyhodowane w ogrodzie botanicznym Uniwersytetu Lejdejskiego
  • butelka lejdejska właśnie stąd się tak nazywa
  • innym wynalazkiem lejdejczyków jest jenever, czyli gatunek alkoholu poza granicami Niderlandów znany jako gin
Ale największą chwilowo zaletą Lejdy jest mieszkający tam obecnie Marek N. i jego gościnny materac, dzięki czemu mogłam rozłożyć zwiedzanie - i, przede wszystkim, pedałowanie! - na dwa dni.

Leiden → Alphen aan den Rijn → Amstelveen

Żeby nie było nudno, tym razem postanowiłam objechać Westeinderplassen od południowego wschodu. Droga z Lejdy bardzo łatwa (w sensie, że trudno z niej zboczyć) i przyjemna; a to dlatego, że prowadzi wzdłuż Renu aż do samego miasteczka Alphen, które, jak wskazuje pełna nazwa, nad tymże Renem leży. Tutaj, podobnie jak w Lejdzie, trafiłam na dzień targowy - jadąc przez centrum wpakowałam się w sam środek handlowych uliczek i placów: kramy, stoiska różne, a wśród nich stragan z przyrządzanymi na bieżąco stroopwafels. Samo miasteczko sympatyczne, trochę przypominało mi Amstelveen.

Podsumowując:

  • łącznie w ciągu tych dwóch dni przejechałam prawie 90km // z GPS-em pewnie byłoby o kilka mniej...
  • poznałam bliżej Lejdę // oraz pobieżnie Aalsmeer, Alphen aan den Rijn i inne
  • opaliłam się // ze szczególnym uwzględnieniem czubka głowy, którego to niestety nie wysmarowałam kremem z filtrem, a apaszką wyjątkowo przesłoniłam tylko czoło...
Zdjęcia z wycieczki jak zwykle na picasie.

środa, 18 maja 2011

Do kina na film

[Spojlerów brak]

Nie wiem, z jakiej okazji, ale tu u mnie już od dziś, a nie dopiero od piątku grają nowych Pratów z Karaibów: Na nieznanych wodach. W każdym bądź razie skorzystałam i poszłam obejrzeć. Był też inny powód, dla którego chciałam iść do kina na ten właśnie film: grają go w Tuschinskim, w dodatku w dużej sali. I tutaj też się okazuje, jak dobrze mieć wreszcie sąsiadkę Holenderkę, bo to właśnie od niej dowiedziałam się, że to kino to coś specjalnego, a nie kolejny multipleks jakich wiele. Teraz jeśli chcę zobaczyć film, to w pierwszej kolejności sprawdzam, czy grają go właśnie w tym konkretnym kinie.

Tuschinski (to od Abraham Icek Tuschinski - Żyd, polskiego pochodzenia, założyciel pierwszych kin w Rotterdamie i kolejnych Amsterdamie, w tym właśnie otwartego w 1921 Theater Tuschinski) robi niesamowite wrażenie. Żadna ze mnie znawczyni architektury, ale piewsze moje skojarzenie to secesja i chyba nawet trafione, bo styl tego budynku określany jest jako kombinacja Art Nouveau, Art Deco i Amsterdam School. Tuschinski musiał być wizjonerem, bo na jego zamówienie zaprojektowano budynek, który pod względem wystroju, dekoracji i atmosfery robi wrażenie teatru z początków ubiegłego wieku (na przełomie wieków został odrestaurowany i przywrócony do pierwotnego stylu po wcześniejszych zmianach), ale pod względem topologii przypomina jak najbardziej współczesny kinopleks. W środku dosłownie można się zgubić, ale i zatracić w podziwie. Słów mi brak, żeby opisać - a prawdopodobnie także odpowiedniej wiedzy i znajomości pojęć z zakresu architektury i sztuki, bo same wrażenia wizualne nie oddadzą tej atmosfery. Nawet łazienka miała w sobie nutę dekadencji.
Główna sala, zwana dużą, nie jest może jakaś specjalnie wielka - wcale też nie jest mała, po prostu na pierwszy rzut oka nie wydaje się ogromna. Za to wystrojem przypomina bardziej teatr lub operę, a ponadto oprócz tradycyjnych rzędów foteli są też loże wokół, a nad nimi jeszcze dwa piętra balkonów. Oglądanie filmu w takiej atmosferze to jest naprawdę atrakcja sama w sobie.


A co do samych Pratów... Na nieznanych wodach nie jest nudne, jak Skrzynia umarlaka. Nie jest też tak napuszone i napompowane efektami jak Na krańcu świata. Mniej efektów, więcej charakterów. Może nawet za dużo... Postaci drugoplanowe są dobre, ale jest ich sporo, przez co robi się trochę tłoczno i trochę mało miejsca dla kapitana Jacka Sparrowa. Niby jest wątek przewodni, czyli owa fontanna młodości, za którą wszyscy się uganiają, ale jakoś tak rozproszony przez prywatne motywy bohaterów.
Jest kilka scen godnych zapamiętania. Sporo ekwilibrystycznych pojedynków, mniejszych i większych, w tym także pojedynki charakterów. Znalazł się nawet, o nieba, wątek religijny (ktoś musiał zastąpić porządnego Willa Turnera, a bardziej porządny od niego mógł być przecież tylko ksiądz), ale ten akurat nie bardzo się udał i wyszedł raczej sztucznie. Jest mniej żartów, przynajmniej tych sytuacyjnych, ale te, które są, są bardziej subtelne. Fabularnie jest to jak gdyby restart serii - akcja nie jest związana z poprzednimi częściami - i logicznie historia wydaje się spójna, chociaż niestety przewidywalna.
Muzycznie Piraci... to powtórzone dobrze znane motywy z całej serii, ale wzbogacone o brzmienia hiszpańskiej gitary np. The Pirate That Should Not Be albo Angry And Dead Again; ale najbardziej podoba mi się zupełnie nowa nuta, czyli tango Angelica. Takie urozmaicenie dobrze odświeżyło skomponowaną przez Hansa Zimmera muzykę.
3D jest według mnie bardzo dobre tzn. nienachalne, skromne. Wykorzystanie tej techniki sprawiło, że ciasne kabiny statku stały się jednocześnie jeszcze ciaśniejsze i zarazem nieco bardziej przestronne; królewskie apartamenty w Londynie nabrały wyrazu; dżungle i wszelkie krajobrazy są nieco bardziej żywe. A wszystko to z umiarem, nie na siłę. Żadne motylki nie wylatują non stop z ekranu, irytując i przyprawiając o ból głowy. W zasadzie można zapomnieć, że ogląda się film w trójwymiarze - ale zapomnieć w dobrym sensie, tzn. wrażenie głębi pozostaje, znika natomiast to drażniące uczucie, że coś jest inaczej niż zwykle. I właśnie dzięki temu, że wrażenie jest stonowane, tym lepszy i bardziej zaskakujący efekt wywołuje, dając o sobie znać w najmniej oczekiwanych momentach, kiedy widz pozwoli się zaskoczyć.
Wizualnie film jest ładny, chociaż trochę ciemny - rozumiem, pod pokładem statku nie ma słońca, ale można by to zrównoważyć i kilka innych scen nakręcić przy świetle dziennym. Może to wina obciętego budżetu? Ale nawet jeśli, to i tak ogólnie wyszło na plus: zamiast rozbuchanych efektów, sceny bardziej kameralne.
Oglądanie tego w oryginale wymagało sporo wysiłku - mieszanka akcentów jest powalająca: brytyjskie, karaibskie, hiszpańskie i jakie tam jeszcze można wymyślić, a na dodatek wszystkie z domieszką pirackiego. Arrr!
Podsumowując: nie jest źle. Rewelacyjnie może też nie jest, bo film w zasadzie niczym nie zaskakuje. Ale jednak źródełko młodości zrobiło swoje i obnażyło prawdziwe charaktery, dostarczając przy tym sporo przygód i atrakcji.
Aha! Nie należy wychodzić w czasie napisów, bo tak jak w Na krańcu świata na końcu chowa się jeszcze jedna malutka, któciutka, ale warta uwagi scena.

niedziela, 15 maja 2011

Królestwo Niderlandów i święta [inne]

Landelijke Fietsdag

Ogólnonarodowy Dzień Jazdy na Rowerze. Obchodzony w drugą sobotę maja. Jakiegoś specjalnego poruszenia z tym związanego nie zauważyłam - oni to mają na co dzień, więc chyba ich nie rusza. To tak, jakby Polacy obchodzili dzień narzekania.

Nationale Molendag

Narodowy Dzień Młynów - w sensie, że zarówno wodnych jak i wiatraków. W zasadzie jest to cały weekend, konkretnie drugi weekend majowy, więc przeważnie zbiega się w czasie z dniem rowerowym. Z tej okazji młyny, które biorą udział w świętowaniu, kręcą się (większość z nich jest w stanie spoczynku, więc na co dzień skrzydła wiatraków pozostają nieubrane i nieruchome). Organizowane są imprezy dodatkowe jak np. koncerty, wystawy, targi, pokazowe pieczenie chleba itp.
Wiatraki są stałym elementem krajobrazu, atrakcją turystyczną, jedym z pierwszych stereotypowych skojarzeń każdego turysty. Mają nawet swoją prywatną bazę danych i wyszukiwarkę. W końcu dzięki nim, Holandia jest Holandią: ponad 1/4 kraju to obszar depresyjny, w związku z czym znaczna część lądu to tzw. poldery - ziemie wydarte morzu, niegdyś zalane wodą, a obecnie osuszone. Nazwa co drugiej ulicy kończy się na wijk albo dijk lub coś podobnego, co oznacza rów, kanał, groblę i wszelkie możliwe kombinacje tychże. Popularny żart głosi, że Holendrzy z kanałami mają jak Eskimosi ze śniegiem: nie ma słowa, które w języku niderlandzkim znaczy po prostu kanał; są kanały - rowy melioracyjne; kanały, którymi odprowadzano wodę z obszaru przeznaczonego do osuszenia (to chyba właśnie dijk); kanały - trasy żeglowne; kanały - ulice np. główny pierścień kanałów w centrum Amsterdamu (grachten); itd.
Oczywiście dziś cały system trzymają przy życiu elektryczne pompy.
Co zadziwiające, jeszcze na początku XX. wieku system kanałów, grobli i tam stanowił także główny element obrony Niderlandów na wypadek inwazji. Plan zakładał, że w razie niebezpieczeństwa, Holendrzy w ciągu kilku godzin zatopią swój kraj, odpowiednio manipulując strategicznie rozmieszczonymi śluzami. Znaczy się: nie tak całkiem zatopią, tylko do wysokości 0,5 m. Co w zupełności wystarczyłoby, żeby zatrzymać piechotę albo kawalerię. Niestety w przypadku II wojny światowej, ze względu na samoloty, skuteczność tej metody się zdezaktualizowała...

Museumnacht

Podobno w tym tygodniu była Europejska Noc Muzeów. Amsterdam widać nie taki europejski, bo tutaj noc muzeów była w listopadzie (tak samo zresztą było w Kopenhadze, dziwne). Co w zasadzie nie robi mi żadnej różnicy, bo tutaj w każdy piątek muzea są czynne do późnego wieczora, a mając museumkaart i tak chodzę wszędzie za darmo (albo prawie).

czwartek, 5 maja 2011

Królestwo Niderlandów i święta [narodowe]

30 kwietnia: Dzień Królowej

Koninginnedag. 30 kwietnia królowa Holandii obchodzi swoje urodziny. Co wcale nie znaczy, że właśnie wtedy te urodziny przypadają. Zaczęło się od świętowania urodzin księżniczki Wilhelminy 31 sierpnia 1885 r. Najpierw był to Prinsessedag, następnie przemianowany z Dnia Księżniczki na Dzień Królowej, gdy Wilhelmina została koronowana. Kolejna królowa, córka Wilhelminy Juliana (urodzona właśnie 30 kwietnia), kontynuowała tradycję. Z kolei jej córka, obecna królowa Beatrycze, formalnie obchodzi urodziny 31 stycznia, ale oficjalnie - 30 kwietnia i zdecydowała, że Dzień Królowej pozostanie związany z tą datą.
Ja widać, obecnie kobiety rządzą - po pierwszych trzech pokoleniach królów, trzy pokolenia królowych. Następny w kolejności jest obecny książę, ale on z kolei znowu ma trzy córki...

Przy okazji: co dziwne, królowanie ma w Holandii stosunkowo krótką tradycję. Oficjalnie kraj jest Królestwem Niderlandów o ustroju monarchii konstytucyjnej dopiero od 1815 r. Jednak obecna rodzina królewska, dynastia Oranje-Nassau, rządziła państwem na długo wcześniej. Od czasów Wilhelma I Orańskiego, który wywalczył niepodległość Niderlandów względem Hiszpanii, pełnili funkcję Namiestników Zjednoczonych Prowincji. Ich kolorem rodowym jest, jak łatwo można się domyślić, pomarańczowy - i dlatego właśnie pomarańcz dominuje podczas obchodów wszelkich świąt, a już Koninginnedag w szczególności.

Dzień Królowej to szaleństwo. Trzeba być, żeby zobaczyć na własne oczy i poczuć atmosferę. Oprócz oficjalnych uroczystości, są koncerty, parady, wszelkiego rodzaju imprezy otwarte, zaknięte... Z ciekawostek: jest to oficjalnie dzień wolnego targu - każdemu wolno handlować bez zezwolenia i w rezultacie na ulicach prowadzone jest coś na kształ wyprzedaży garażowych.

4 maja: Dzień Pamięci Ofiar Wojny

Na początku obchodzony na pamiątkę ofiar II wojny światowej. Od 1961. czci się pamięć ofiar także innych konfliktów zbrojnych. O godzinie 20.00 kraj na dwie minuty zamiera i milknie - samochody i inne pojazdy stają, w kawiarniach, pubach itp. wyłączana jest muzyka, ludzie zachowują ciszę itd.

5 maja: Dzień Wyzwolenia

Rocznica wyzwolenia Niderlandów spod okupacji niemieckiej przez oddziały wojsk kanadyjskich. Święto narodowe i dzień wolny od pracy. Wszędzie powiewają flagi - niebiesko-biało-czerowne; które wyglądają raczej nie na miejscu, bo jako oficjalna barwa wszystkim bardziej kojarzy się nieoficjalny pomarańcz.
W przeciwieństwie do Dnia Pamięci jest to raczej święto wesołe, w związku z czym oprócz debat politycznych odbywa się także sporo różnych imprez.

Ciekawa jestem, czy Polacy nauczą się kiedyś w końcu świętować na wesoło. 11 listopada jest w Polsce dniem tak strasznie, przeogromnie, tragicznie ponurym, przytłoczonym oficjalnością i dostojnością rocznicy. A ja zupełnie nie rozumiem, dlaczego - przecież ludzie powinni się cieszyć, świętować, bawić... Może listopadowa aura nie sprzyja koncertom na wolnym powietrzu i innym imprezom plenerowym? Chociaż osobiście skłaniałabym się ku teorii, że problem nie w pogodzie, ale w neurotyczno-martyrologicznym nastawieniu Polaków, którzy po prostu nie umieją się cieszyć, nawet mając świetną ku temu okazję; za to potrafią się świetnie umartwiać, narzekać, rozpamiętywać i z poważną, smutną miną podchodzić do wszystkiego co oficjalne.
Może to się kiedyś zmieni, może ja po prostu jestem za młoda (ha, chociaż pod tym jednym względem) i najzwyczajniej w świecie nie rozumiem, że ludzie wychowani w PRL-u mają inne skojarzenia. Może jestem skrzywiona (na pewno jestem, pytanie tylko do jakiego stopnia) przez mieszkanie w Oświęcimiu, czyli w miejscu, gdzie syrena alarmowa jest obrazą moralności. A może to nie kwestia pokoleń czy miejsca, tylko jednak cecha narodowa, która pozostanie w Polakach na zawsze. Mam jednak nadzieję, że nie i że nie zostaniemy narodem smutasów po wsze czasy.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Karo Movie: baśniowo

Zaczynam podejrzewać, że pływający targ kwiatów jest środkiem ciężkości Amsterdamu. Jakoś tak wychodzi, że jak gdzieś trzeba iść, to wystarczy się znaleźć na jednym lub drugim końcu targu kwiatowego i stamtąd się już dojdzie. Właśnie z jednej jego strony jest Muntplein: plac, który w rzeczywistości jest mostem (tu wszystko stoi na wodzie...), w dodatku najszerszym w Amsterdamie i oznaczonym numerem 1, bo mosty tutaj są numerowane. To jest takie miejsce, gdzie wszystko się kończy i zaczyna: główna ulica w centrum biegnąca przez Dam do dworca, targ kwiatowy, pierścień kanałów, główny deptak handlowo-spacerowy itd. Znajduje się przy nim także bohater dnia dzisiejszego, czyli kino sieci Pathé, konkretnie Pathé de Munt (do tej sieci należy obecnie także Tuschinski, o którym będzie osobno, bo to prawdziwa perła jest). A poszłam do kina, żeby obejrzeć Czerwonego Kapturka.
Ale zanim do właściwiego tematu, to kilka uwag na marginesie:
  1. po polsku chyba się to będzie nazywać Dziewczyna w czerwonej pelerynie, po angielsku klasycznie Red Riding Hood - i tego też się trzymajmy;
  2. ze zwiastunów zapowiada się, że Green Lantern będzie jeszcze lepszą [niezamierzoną] komedią niż Spiderman albo Tranfromers;
  3. kasę w kinie obsługiwała tylko jedna dziewczyna, a mimo to nie było kolejek - bo obok stało sobie sześć samoobsługowych automatów, w których widz sam może sobie wybrać miejsca i kupić bilety.
A wracając.

Gdzie?

Takie klasyczne, baśniowe wszędzie i nigdzie: jakaś mała wioska na skraju lasu. Otoczona wysokimi górami o niedostępnych, ośnieżonych stokach. Odcięta od świata i stanowiąca małe uniwersum dla mieszkańców, którzy mają tam wszystko, co potrzebne, więc nie muszą szukać dalej. I nawet towarzystwo wilka specjalnie im nie przeszkadza.

Kiedy?

Dawno, dawno te... Hmm, a może jednak nie tak dawno...? Może raczej ze dwieście albo trzysta lat temu... W sumie ciężko stwierdzić - żadnych dat, postaci histrycznych, nic w tym rodzaju. Co tylko jeszcze bardziej podkreśla klimat baśniowości, skoro opowieść dzieje się jak gdyby poza czasem. No, w każdnym razie w czasach, kiedy na świecie żyły wilkołaki.

Co?

A wszystko. Groza - wilk, a właściwie wilkołak. Romans - trójkąt(y). No i baśn. Baśń, w mojej opinii, zinterpretowana całkiem sensownie i ciekawie. Niestety nie bardzo mogę uchodzić za eksperta, bo niespecjalnie pamiętam, jak to dokładnie u Grimmów było. Dziwne, zważywszy moje zamiłowanie do baśni, bajek, legend itp. ale nigdy nie czytałam oryginalnych baśni braci Grimm, tylko jakieś tam przerobione dla dzieci wersje. Niedawno, zdaje się, wyszło jakieś nowe, lepsze tłumaczenie - dobry pretekst, żeby to zaniedbanie nadrobić.

Jak?

Technicznie dobre. Bardzo ładne zdjęcia. Dobra muzyka. Amanda Seyfried bardzo mi się podobała; postaci drugoplanowe też w porządku, z tym jednym wyjątkiem, że Gary Oldman, który zazwyczaj świetnie wypada w rolach fanatyków, tutaj jakoś się nie popisał i wyjątkowo nie zdominował ekranu w scenach, w których się pojawiał. Dekoracje niby stylizowane na coś prawdziwego, ale z naciskiem na stylizowane - co uznaję za zaletę, bo dobrze się wpisuje w klimat i konwencję osadzenia opowieści tak trochę poza naszą rzeczywistością.
A klasyczna scena, w której Kapturek zadaje uświęcone tradycją trzy pytania: Babciu, a dlaczego ty masz takie duże oczy / uszy / zęby? - jest po prostu mistrzowska!
Podsumowując: klasyczne w formie, świeże w interpetacji, a poza tym całkiem niezła rozrywka. Warto zobaczyć.

No to teraz czekam na obie Królewny Śnieżki - powstają aż dwie filmowe ekranizacje i obie zapowiadają się obecująco.

Skoro przy bąsniach jestem... Jako zdeklarowana fanka Disneya postanowiłam dłużej nie omijać Zaczarowanej, czyli disneyowskiej autoparodii. Jakoś nie byłam przekonana i nastawiona zbyt pozytywnie, ale film się broni. Mimo że tak naprawdę jest to kolejna klasyczna disneyowska opowieść, przyprawiona o kilka niezłych smaczków - takich jak scena, w której bohaterka przywołuje miejską faunę, aby pomogła jej wykonać domowe obowiązki zestawiona z wcześniejszym obrazem leśnych zwierzątek, którymi księżniczki tradycyjnie wysługują się w takich przypadkach. Miałam jednak nadzieję, że rzeczywiście będzie to odczarowanie stereotypu, a nie jego potwierdzenie - niestety, w tym zakresie się rozczarowałam.
Ogólnie: można obejrzeć, ale nic specjalnego, potencjał raczej niewykorzystany.

Dla kontrastu: polecam DysEnchanted , czyli interesującą krótkometrażówkę o tym, jak siedem disneyowskich księżniczek (plus jedna współczesna pani domu dla równowagi) wylewa swoje żale u psychoanalityka.

No i jeśli ktoś nie widział Zaplątanych, to już są na DVD, polecam. Ta bajka chyba już bardziej odczarowuje klasyczną disneyowską fabułę. A do tego także pod innymi względami jest niesamowicie podobna do mojej ukochanej Małej syrenki, więc może dlatego tak mi się spodobała. Ale to jest temat na osobny esej, felieton albo i pracę dyplomową.
Muzykę do obu skomponował Alan Menken, czego dobrą próbką jest zaplątany Kingdom dance:

sobota, 23 kwietnia 2011

Lisse

Holandia, czyli:
  • wiatraki - zdobyte ✓
  • sery - wypróbowane ✓
  • tulipany - taaa...



Lato trwa: Holandia jest obecnie najcieplejszym zakątkiem Europy (ponoć zapowiada się na najciepleszą tutaj Wielkanoc od 1901 r.). Krem z wysokim filtrem zdecydowanie się przydał i najprawdopodobniej uratował mi dzień jutrzejszy. Wycieczka rowerowa do Lisse, miasteczka na południowy zachód od Amsterdamu. To tam znajduje się Keukenhof, czyli słynne ogrody kwiatowe. Ale w środku nie byłam, bo ponoć nie warto tzn. ogrody jak ogrody: bardzo ładne, owszem, ale 15 euro to gruba przesada, zwłaszcza że za ogrodzeniem te same cuda, a może i lepsze, jak widać powyżej. Za to co warto, to właśnie przejechać się rowerem po okolicy i przejść po słynnych polach kwiatowych. Ja trafiłam głownie na tulipany, ale bywają też np. żonkile i inne. Sama droga z Amsterdamu do Lisse też przeurocza: wzdłuż kanału, który bardziej przypomina rzekę i przy którym stoją gęsto po obu stronach malutkie, słodziutkie, kolorowe i zadbane domki, a na wodzie cumują i pływają (w pewnym momencie kanał przechodzi w wielki zbiornik wodny) łodzie, żaglowki, jachty i co tam jeszcze...

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Obowiązki emigranta

Spisałam się. Chociaż miałam wątpliwości, czy powinnam, bo wyjaśnienie, kogo spis obejmuje a kogo nie, jest tak pięknie napisane, że zupełnie nie wiedziałam, do której kategorii się kwalifikuję. A na mojego maila z zapytaniem dostałam z GUS-u bardzo klarowną odpowiedź, iż zgodnie z ustawą spis jest obowiązkowy. I jak tu nie kochać polskich urzędników i administracji...?
Dobrze, że żadnych wyborów teraz nie ma. Chociaż byłby to pretekst, żeby się wreszcie wybrać do Hagi. Amsterdam jest co prawda stolicą Holandii, ale stolicą dziwną, bo rząd, rodzina królewska itd. urzeduje w Hadze właśnie i tam tez są ambasady, a w Amsterdamie tylko konsulat.

piątek, 15 kwietnia 2011

Pieprzyca siewna

Szukałam niedawno sklepu sportowego z plecakami górskimi. Tak, tak, Holandia jest płaska, ale to tak przyszłościowo, jakby przypadkiem jednak zawitała do Polski tudzież gdzieś indziej, gdzie chociaż jakaś wyżyna się znajdzie. W każdym razie, włócząc się po cetrum, znalazłam sklep polski. I jedyne co w nim kupiłam to kasza - a i to nie tyle z wyraźnej tęsknoty, ot tak, dla urozmaicenia. Ja chyba dziwna jestem pod tym względem, nie tęsknię jakoś strasznie za tradycyjną kuchnią polską i przestawiam się na to, co znajdę w sklepach tam, gdzie mieszkam. Zawsze to okazja, żeby spróbować czegoś nowego, urozmaicić dietę. (Zresztą nie bardzo mam za czym tęsknić, skoro nie znoszę pierogów ruskich ani bigosu itp.)
Dalej, zupełnym przypadkiem (w centrum budują nową nitkę metra, więc musiałam objeżdżać wykopy) trafiłam na targ przy Albert Cuyp Markt. Jeden z bardziej popularnych a Amsterdamie, głośny i kolorowy; można tam znaleźć wszystko i nic, niektóre towary są dwa razy tańsze, a inne dwa razy droższe niż w sklepach, więc trzeba uważać, co się kupuje. Bardzo fajnie się tam spaceruje, z kubkiem świeżego koktajlu owocowego w ręce (sprzedają przy stoiskach z owocami), oglądając stragany z warzywami, owocami morza, kosmetykami, ciuchami itp. Ale rower lepiej zostawić w jakiejś bocznej uliczce, bo tłoczno.
Dziś z kolei włóczyłam się po pływającym targu kwiatowym. W bardzo konkretnym celu, a mianowicie: zdobyć rzeżuchę. O dziwo, misja okazała się być całkiem prosta w realizacji. Przewidywałam większe problemy, ale wygląda na to, że podstawowe założenie było słuszne: targ kwiatowy → oprócz bulw mają też nasiona → będą mieć rzeżuchę. Chociaż mało brakowało, a zamiast rzeżuchy poszłabym kupić kapustę. Otóż, szukając tłumaczenia rzeżuchy na angielski i holenderski, dowiedziałam się, że rzeżucha faktycznie jest rodzajem roślin z rodziny kapustowatych. Natomiast to, co my zwyczajowo nazywamy rzeżuchą i hodujemy najczęściej w okolicach Wielkanocy, tak naprawdę zwie się pieprzycą siewną.

czwartek, 31 marca 2011

Metapost. Oraz wynikłe z niego anegdoty kuchenne.

Oh! I shall not spare you. It is the right of a traveller to vent their frustration at every minor inconvenience by writing of it to their friends. Expect long descriptions of everything.
---
Jonathan Strange & Mr Norrell: Jonathan Strange do Sir Waltera Pole przed wyjazdem do Europy

Ostatnio piszę rzadko, a przynajmniej z mniejszą częstotliwością niż kiedyś. Jakoś nie bardzo mam, o czym - jestem tu już dość długo, a najbardziej oczywiste tematy i najdziwniejsze przygody dotyczą zazwyczaj początkowego okresu pobytu w nowym miejscu, gdziekolwiek na świecie by ono nie było. Chociaż może i znalazłoby się o czym, ale są to raczej tematy nienadające się na notatki na szybko, a wymagające zebrania się w sobie, przeprowadzenia analizy materiału, uporzadkowania myśli i rzetelnego sprawozdania. Do takich zalicza się na przykład moja magisterka - każdy kolejny odcinek jest budowany długo i mozolnie. Ale piszę o niej ponoć tak intensywnie, że aż inspirująco. Tylko, że właśnie piszę o niej, a nie ...
No bo, właśnie: ja przeważnie piszę tak z marszu, szybko - zjawia się jakaś myśl przewodnia i wychodzą z niej nagle dwa akapity (a bywa, że dużo więcej); chociaż ostatnio zdarza mi się posty planować i wracać do nich kilkakrotnie, zanim coś odpowiedniego z nich wyjdzie.
Ale też notatki z podróży mogą znaczyć wszystko, jak cytat sugeruje.

Nie to żebym miała jakąś specjalną potrzebę wrzucania nowej notki co drugi dzień - ale i takie okresy się zdarzają, przeważnie z powodu jakiejś drobnostki, która staje się pretekstem do kolejnego wpisu. Jak na przykład naleśniki w proszku.
Otóż, ostatnio zamiast kolacji w stylu dania narodowe zrobiliśmy po prostu naleśniki. Idea była taka, że ze trzy osoby usmażą naleśniki, a reszta zaopatrzy siebie i pozostałych w dodatki, którymi można by owe naleśniki przybrać (nutella nadaje się zawsze i do wszystkiego, ale na szczęście nie wszyscy wpadli na tak oryginalny pomysł). Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy moje koleżanki zaczęły mieszać jakiś proszek z wodą. Nijakiego sensu w produkcji takiego proszku się nie potrafię dopatrzyć - cenowo jest to chyba nawet droższe niż szklanka mleka, parę łyżek mąki i jajko; pracy przy tym dokładnie tyle samo, bo też trzeba wymieszać i usmażyć (a nawet gorzej, bo w tej mieszaninie jakoś łatwiej się grudki robią); i satysfakcja też żadna, bo podobno badania psychologiczne dowodzą, że ludzie nie lubią dań tak całkiem w wersji instant, że tylko proszek + woda, ale wolą kiedy można poczuć namiastkę prawdziwego gotowania i wbić chociaż jajko do masy - czego ja też nie rozumiem zupełnie, bo jak już kupuję takie subsytuty, to po to żeby rzeczywiście sobie życie ułatwić i np. nie gotować budyniu do karpatki, bo ani za tą czynnością nie przepadam, ani nie jest on specjalnie lepszy od kupnego.
Przy okazji wynikła także dyskusja o wyższości zimy nad latem tudzież vice versa. Wyszedł nam jeden konstruktywny wniosek, a mianowicie: nie ma to jak gorąca herbata w mroźny dzień, kiedy za oknem szaleje zamieć, a człowiek może sobie rogrzać ręce, trzymając w nich duży kubek dobrej, gorącej herbaty; wrażenie można porównać tylko do tego, jaką przyjemność sprawia dobrze schłodzone piwo w upalny letni dzień :)

A propos gotowania, to z cyklu szef kuchni poleca - omlet na otrębach. Potrzebne będą:
  • 2 jajka
  • 3 łyżki otrąb (ja daję 1 pszenicznych + 2 owsianych, ale każda kombinacja i rodzaj są w porządku)
  • szczypta proszku do pieczenia
  • dodatki według uznania
Białka ubić na pianę, delikatnie wymieszać z żółtkami, dodać proszek i otręby, a na końcu co się jeszcze pod rękę nawinie - ja najczęściej dodaję 1/2 puszki tuńczyka w sosie własnym (dobrze odsączonego) plus niedużego pomidora pokrojonego w kostkę; albo połówkę startej cukinii mocno doprawionej etragonem; jakiś ananas z puszki albo inne owoce pewnie też by się nadały do wersji na słodko. (Ważne, żeby warzywa nie pływały - ja przeważnie, pokrojone czy starte, odparowuję najpierw w mikrofalówce: 2-3 min. na 500-600W). W międzyczasie nagrzać krótko dobrą patelnię, wyłożyć masę równomiernie i piec pod przykryciem na średnim ogniu ok. 5-6 min, przewrócić i piec z drugiej strony 4-5 min. Jeśli patelnia jest naprawdę dobra, da się to zrobić zupełnie bez tłuszczu; w przeciwnym wypadku trzeba rozsmarować na niej kilka kropel oliwy albo wiórek masła. W zależności od tego, co się wrzuci do środka, omlet będzie mniej lub bardziej suchy, więc warto go polać jogurtem naturalnym albo czymś podobnym, położyć serek wiejski itp. Mniam!
Żeby było zabawnie, otręby kupiłam raz, raczej z przypadku, ale kiedy znalazłam dla nich kilka ciekawych zastosowań, to doszłam do wniosku, że będę ich używać znacznie częściej, chociażby jako substytut bułki tartej. Problem w tym, że - podobnie jak to tutaj jest ze szpinakiem na przykład - otręby zdają się być towarem deficytowym, na który jest straszny popyt i którego zapasy na półkach muszą być w ciągu dnia uzupełniane, bo tak szybko znikają. Ja nie wiem, czy Holendrzy mają takiego bzika na punkcie zdrowego odżywiania, czy jak...

sobota, 26 marca 2011

O naturze pracy [badawczej] nad magisterką

Pisałam poprzednio, że podoba mi się tutejszy system organizacji roku akademickiego i filozofia nauczania na wydziałach ścisłych, a także wyjątkowe w mojej opinii podejście do studentów, a już do magistrantów w szczególności. Poniżej niejako kontynuacja tematu, czyli m.in. o tym, jak to się przekłada na moją obecną sytuację i doświadczenia z uczelnią. Chociaż tutaj zastrzegam, że o ile w kwestii prowadzenia zajęć i kontaktów ze studentami mam porównanie z dwoma różnymi uniwersytetami, to w sprawie samej magisterki i tego jak to wygląda na moim macierzystym wydziale/uniwersytecie, moje informacje pochodzą z drugiej ręki, nie dane mi było samej doświadczyć.
Ale zacznę może bardziej ogólnie: jeśli chodzi o ramy czasowe i konkretne etapy, to w moim przypadku można wyróżnić pewne fazy:
  1. przegląd literatury - intensywne i długotrwałe studium przypadków różnych, przebijanie się przez literaturę fachową i prace innych ludzi siedzących w temacie tudzież w tematach podobnych albo dziedzinach, które są na styku; w moim przypadku ścieżka prowadziła od wykorzystania ontologii w procesie dokumentacji software architecture*, poprzez views & viewpoints, do wersjonowania projektów. Celem jest zorientowanie się w kontekście zagadnienia, znalezienie odpowiedniej perspektywy i własnego w tym wszystkim miejsca. Zwieńczeniem powinno być to jedno jedyne szczegółowo sprecyzowane reaserch question, kamień milowy kończący ten etap.
  2. praca badawcza - dokładanie swojej cegiełki do już istniejącego zasobu wiedzy, wymyślenie czegoś kontruktywnego, co optymistycznie zakładając może w jakiś sposób przyczyni się do rozwoju projektu i ogólnego postępu w tej dziedzinie. No bo właśnie... Otóż zachciało mi się bawić z takim projektem, który jest częścią większej całości i wpisuje się w pracę badawczą pewnej grupy ludzi.
    I tu wypadałoby podkreślić, że to naprawdę jest praca badawcza, czyli twórcza - mnie osobiście bardziej się kojarzy z doktoratem. Rzeczywiście, doktoranci też nad tym pracują, ale pracują także studenci z licencjatu. Różnica jest taka, że licencjaci (jaki jest polski odpowiednik magistranta na studiach o poziom niżej?) dostają zdefiniowane konkretne zadanie: rozszerz model o tę funkcjonalność i zaimplementuj ją; doktoranci znajdują sobie problem i sami się nim bawią; ja mam coś pośrodku tzn. dostałam instrukcje w rodzaju: zrób coś w tym zakresie, ale co konkretnie, to już wymyśl sama, a my ci doradzimy i poprowadzimy. I tak naprawdę jest, to zanczy co tydzień spotykam się nie tylko z promotorem, ale z małym zespołem, na który składają się wybrani ludzie zaangażowani w ten sam projekt - moi doradcy: Antony (wykładowca wizytujący), Patricia (wykładowca tutejszy) i Klaas (doktorant). Dyskutujemy pomysły i postępy związane z moją częścią - oni wypytują, co nowego znalazłam, wyczytałam i wymyśliłam i jak mi to może pomóc; podpowiadają, gdzie są potencjalnie ciekawe możliwe do rozwinięcia pomysły. I tak to według mnie powinno wyglądać zawsze, ale z jakichś powodów bywa inaczej.
  3. implementacja - część praktyczna, czyli wprowadzenie zmian, które sobie uroiłam, że mają jakiś sens.
    Rany, jak ja dawno nic konkretnego nie pisałam. Już wiem, że będę kląć o drugiej nad ranem nad jakąś poprawką, która kilka godzin wcześniej miała mi zająć tylko parę minut, więc skończę dziś, żeby jutro nie zaczynać od początku - i już się nie mogę doczekać :)
  4. pisanie - spisanie (lub zebranie w jedną całość i zredagowanie, bo jakieś częściowe dokumenty się tworzą równolegle cały czas): wniosków z fazy pierwszej, idei z fazy drugiej oraz wyników z fazy trzeciej; plus podsumowanie, czy i dlaczego miało to sens, czy działa itd.


----------------------
* Jak już pewnie pisałam nieraz, preferuję polskie określenia - przynajmniej wtedy, kiedy są uzasadnione, mają większy sens, jakąś rację bytu i nie brzmią sztucznie. Ale problem jest taki, że z niektórymi pojęciami albo i całymi dziedzinami nie miałam styczności wcześniej tzn. w Polsce, w związku z czym cała moja wiedza opiera się na kursach, lekturach i materiałach, które zostały napisane / przeprowadzone po angielsku. Z tego też względu nie wiem, czy są ustalone, uznane i używane polskie odpowiedniki, więc nie tłumaczę, bo mogę trafić zupełnie źle albo w nazwę, która akurat jest używana w oryginale, jak to czesto w informatyce (i naukach ścisłych w ogólności chyba) bywa. A nawet jeśli takowe odpowiedniki są, to dla mnie chwilowo brzmią obco i nienaturalnie.
Co za tym idzie, żeby być konsekwentnym w swojej niekonsekwencji, po angielsku będą też niektóre terminy, które powinny być po polsku.

piątek, 25 marca 2011

O naturze studenta

Co studia, a magisterka w szczególności, robią z człowiekiem...
Na przykład pijam kawę. W dodatku byle jaką tzn. rozpuszczalną i jakiejś niepozornej marki. Bo generalnie jeśli chodzi o: słodycze, herbatę, kawę (i pewnie jeszcze kilka innych tego typu artykułów), to przeważnie uznaję tylko produkty jakościowo dobre i płacę za nie odpowiednio, a czasem i więcej, kompromisy natomiast uznaję tylko w sytuacjach ekstremalnych.
Ale co się tyczy konkretnie kawy, to żeby była dobra, to nie wystarczy, żeby się odpowiednio nazywała; proces robienia dobrej kawy nie kończy się niestety na woborze i zakupie - do kompletu potrzebny jest jeszcze dobry ekspres. Tutaj takiego nie ma - jest zwykły przelewowy, na który szkoda marnować dobrą kawę; moja sąsiadka jest Włoszką, toteż zaopatrzyła się w kawiarkę, ale nie mam do tego urządzenia cierpliwości, a poza tym trzyma ją w drugiej kuchni, a nie tyle że nie chce mi się chodzić do sąsiadów tylko po to, żeby zrobić sobie kawę, co po prostu zwyczajnie bym zapominała, że tak można, skoro nie mam zwyczaju ani potrzeby codziennego picia kawy. Bo ja ją pijam dla smaku, nie dla kofeiny - dlatego właśnie musi być dobra, aromatyczna - najczęściej w ramach deseru, chętnie z dodatkami w postaci kogla-mogla, bitej śmietany itp.
Ale dlaczego obecnie pijam podłą kawę? Otóż, nie tyle jest to kawa, ile raczej kawa mrożona w wersji studenckiej, czyt. rozpuszczlna wymieszana z odrobiną wody i dopełniona dużą ilością schłodzonego mleka (proporcje tak z 1:5); czasem z dodatkiem ciemnego kakao, ale niekoniecznie. I jakoś mi weszło w nawyk, że po śniadaniu sobie taki napój-deser serwuję - orzeźwiające (bo za kawą nie przepadam jeszcze z tego względu, że - gorąca - mnie usypia).

Dla każdego studenta przychodzi kiedyś - raczej wcześniej niż później, powiedziałabym - taki moment, że mówi sobie dość i solidnie postanawia się poprawić: obiecuje sobie i światu, że to ostatni raz, że już nigdy więcej, że kolejny raz nie dopuści do sytuacji, kiedy w ciągu trzech dni musi odrobić pracę zaplanowaną na trzy tygodnie tudzież nawet trzy miesiące. Optymistyczne założenie według mnie byłoby takie, że może jeden na dziesięć tej obietnicy dotrzymuje (w dodatku prawdopodobnie tylko tymczasowo np. na jeden semestr).
Ja w bardzo prosty sposób jestem w stanie takich sytuacji uniknąć: potrzebuję pewnych konkretnych zadań albo kamieni milowych, ale - co kluczowe! - wyznaczonych i chociażby pobieżnie sprawdzanych przez kogoś innego. Kiedy sama planuję sobie pracę, to [prawie] nigdy nie trzymam się harmonogramu. Dlatego tak ważne są dla mnie obecnie regularne cotygodniowe spotkania z promotorem.
Z tego samego powodu tak ogromnie podoba mi się tutejsza (podobna była też w Kopenhadze) organizacja roku akademickiego: każdy semestr podzielony na dwa krótsze okresy. Co za tym idzie, robi się mniej kursów naraz, każdy z nich trwa krócej, ale za to wykłady są częściej i wymagana jest jako taka systematyczność, żeby nadążać, bo to wszystko dość szybko startuje i dalej sobie biegnie, nie wiadomo kiedy nagle się kończy. Systematyczności sprzyja też filozofia nauczania, przynajmniej ta stosowana na kursach na poziomie magisterskim; na licencjacie nie testowałam i nie bardzo mam kogo spytać - większość studiujących za granicą to studenci czwartego/piątego roku; jeśli już się zdarzy jakiś rodzynek z licencjatu, to przeważnie i tak robi kursy magisterskie (wszystkie są po angielsku, a licencjackie niekoniecznie) albo jakieś bardziej zaawansowane, albo pisze pracę, a te bardziej podstawowe przedmioty ma już za sobą. Otóż większość kursów, w których ja uczestniczyłam, odbywa się na zasadzie: wykład - dwa razy w tygodniu po dwie czasem trzy godziny, nieobowiązkowy, obszerne i notatki materiały są umieszczane w internecie, ale - uwaga! - większość studentów i tak na niego chodzi; ćwiczenia (względnie konsultacje, jeśli tradycyjne ćwiczenia nia mają sensu dla danego kursu) - jedna lub dwie godziny w tygodniu, nieobowiązkowe, raczej dla osób, które same na bieżąco nie są w stanie opanować materiału w stopniu wystarczającym do zrobienia zadań; zadania (tudzież jakieś kolejne iteracje projektu) - obowiązkowe, do oddania co tydzień na wykładzie, przeważnie tylko raz na semestr można zaliczyć wpadkę i koniecznie trzeba ją poprawić. Ale takie podejście wiąże się też z dużym wkładem prowadzącego kurs (oraz TAs, czyli najczęściej doktorantów, którzy mu pomagają np. prowadzą ćwiczenia, w razie konieczności zastąpią na wykładzie i zawsze chętnie służą studentom wsparciem i radą): zadania są sprawdzane porządnie i niezależnie od wyniku dostaje się rzetelny feedback (przepraszam, ale opinia zwrotna brzmi zbyt oficjalnie, drętwo i nienaturalnie w tym kontekście). Od studenta wymaga się z kolei, że odpowiednio dużo czasu poświęci na samodzielną pracę w domu - ale inaczej się po prostu nie da, jeśli chce się zrobić zadanie, bo trzeba się samemu przebić przez wyłożoną teorię, zrozumieć jak to działa w praktyce, a potem zastosować. (Na marginesie: całość bardzo przypoina mi kurs matemtyki dyskretnej na FAIS, z tą jedną różnicą, że jeśli zrobiłam wszystkie zadania, to nie muszę potem siedzieć i kwitnąć dwie godziny na ćwiczeniach, nudząc się niemiłosiernie i myśląc tylko o tym, jak produktywnie - albo zupełnie bezproduktywnie, whatever, w każdym razie miło i znacząco bardziej eksytująco - mogłabym owe dwie godziny spędzić; ale gdyby mi na to pozwolono, to wtedy nie ja zmarnowałabym dwie godziny w tygodniu, ale prowadzący musiałby pewnie tygodniowo poświęcić jakąś jednstkę czasu x ilość studentów na sprawdzanie i poprawianie zadań, porównywanie i testowanie pod względem pracy grupowej itd. Ale tutaj się jakoś da, to dlaczego nie w Polsce?! I jak widać na tym przykładzie, system jest dość uniwersalny i sprawdziłby się także we wczesnej fazie studiowania tzn. powiedzmy od drugiego roku, bo gdyby studenci nauk ścisłych od razu na pierwszym roku dostawali wytyczne jak chcesz, to chodź, jak nie to nie, masz tylko oddać zadania, to nie przeżywałoby 50% tylko 5%, podejrzewam...).
Podsumowując: magia w czystej postaci, na mnie działa bezwarunkowo i potem żadnych problemów (no dobra, nie żadnych, ale o wiele mniejsze), żeby się przygotować do egzaminu i też sporo mniej czasu trzeba na to poświęcić - po prawdzie można się w ogóle nie uczyć, bo zadania były tak pomyślane, że jeśli student zaliczył wszystkie w trakcie trwania kursu, to teoretycznie powinien także zdać egzamin; oczywiście, jakaś powtórka, mniej lub bardziej porządna, gwarantuje, że końcowe zaliczenie nie będzie minimalne.
A jeszcze a propos systemów edukacji, to dochodzę do wniosku, że trafiłam najlepiej jak się dało: pierwsze trzy lata (choć wystarczyłoby pewnie dwa) studia według modelu polskiego, co daje dość solidne i szerokie podstawy; czwarty i piąty rok według systemu zachodniego, gdzie studenta traktują jak dorosłego i, przede wszystkim, równego i wartościowego człowieka. No i magisterka i to jak to się tutaj odbywa.
Ale o czym to ja w ogóle... A, bo tu właśnie jest tydzień egzaminów - połowa semestru, koniec pierwszego okresu - a ja nawet nie zauważyłam, bo mnie nie dotyczył specjalnie. I przyszła do mnie Vidya, zestresowana przeogromnie, żeby sobie zrobić przerwę w nauce i pogadać chwilę, oderwać się, zapomnieć i nabrać nowej motywacji. I tak się właśnie zaczęła dyskusja o naturze studenta, bo ja też właśnie byłam na etapie, że za bardzo się obijałam przez ostatnie dwa, trzy tygodnie, w związku z czym mi się teraz nazbierało...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Święta

Walentynki

Żadnych oznak szaleństwa, serduszkowych dekoracji ani tym podobnych przejawów świętowania dnia dzisiejszego (cokolwiek by ludzie chceli w ten sposób świętować). Chociaż nie byłam w centrum, więc tak do końca to nie wiem, ale patrząc po kampusie i okolicach, to wygląda, że Holendrzy specjalnego bzika na punkcie walentynek nie mają - z halloween był większy cyrk.

Wielkanoc

Sercowych bombonierek, lizaków czy innych tego typu akcesoriów co prawda nie znalazłam na sklepowych półkach, ale za to wypatrzyłam takie małe czekoladowe jajeczka w kolorowej foli, które wyglądały tak jakby nieco wielkanocnie...

Boże Narodzenie

A kiedy wracałam z zakupami ze sklepu (było już ciemnawo), to przechodziłam koło ogródka, w którym drzewka były udekorowane światełkami. Ciekawe, czy to pozostałość po poprzednich świętach jeszcze, bo innej okazji nie widzę - a może tak bez okazji?

czwartek, 27 stycznia 2011

Spisana

Zdjęto mi dziś odciski palców.
No, dobra - jednego palca.
A dokładnie, mój palec wskazujący został zeskanowany czytnikiem.

Kupiłam dziś kartę do centrum sportowego. Myk polega na tym, że żadnej karty nie ma - mój odcisk został zapisany w bazie danych i gdy będę chciała wejść na któryś z obiektów sportowych VU, wystarczy że wylegitymuję się swoim palcem przy czytniku przed wejściem, który wpuści mnie za bramkę.

W każdym razie mogę się wreszcie wyszaleć na siatkówce, aerobiku, siłowni itd.

czwartek, 25 listopada 2010

Przed-Świątecznie

Na Rembrantplein powstał Winterland - coś na kształt miasteczka zimowego: kramy i stoiska przeróżne, ozdoby, lodowisko... Ponoć nawet śnieg ma spaść w tym tygodniu.

Panowie z budowy naprzeciwko chyba także się poczuli świątecznie, bo jakiś czas temu obwiesili budynek, nad którym pracują, lampkami - takimi à la światełka choinkowe; albo może bardziej takimi do ozdabiania frontów domów i wystaw sklepowych. Do końca nie jestem pewna, ale zdecydowanie nie wygląda to na część oświetlenia budowy.

Ja sama ostatnio paraduję jak choinka na święta. Zmiana czasu na zimowy objawia się tym, że o czwartej, piątej po południu jest już ciemnawo. W związku z tym, kiedy idę biegać, to przypinam sobie takie dwie małe lampki LED, ażeby mnie rowerzyści nie rozjechali (albo przynajmniej robili to świadomie, nie przypadkiem).
Ku pamięci: do biegania nie wybierać muzyki, w której pojawiają się dźwięki łudząco przypominające dzwonek od roweru... A przynajmniej nie w tym kraju.
A propos: jak to było - że ci, co wstają o szóstej rano, żeby przed pracą zdążyć, i można ich zobaczyć truchtających na Błoniach, to tacy współcześni asceci, tak? No więc ja najprawdopodobniej nigdy nie zostanę członkiem tego szacownego grona. Bieganie rano jest ponoć bardziej wskazane, ma więcej korzyści (zdrowsze itp.), ale z naturą walczyć się nie da - to po prostu nie jest dla mnie. Dziwne, bo z siłownią nie było takiego problemu...

Nowa trasa:

View A'dam // jogging in a larger map
Bardzo przyjemna, w przeciwieństwie do poprzednich - otwarta. Chwilowo moja ulubiona, zwłaszcza o zmierzchu.
Wygląda na to, że jestem przesunięta w fazie treningowej. Maratony przeważnie biega się nie wiosną, ale jesienią, a biegacze zazwyczaj robią sobie przerwę w zimie - ja przeciwnie, właśnie się rozkręcam; moja przerwa przypadła w lecie, wymuszona przez upały i brak czasu.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Wampir

Mój prowadzący ma zabawny akcent: powiedziałabym, że niemiecki, ale bardziej taki niemiecki, jak to sobie ludzie wyobrażają, że niemiecki akcent brzmi, aniżeli jaki on faktycznie jest. Z drugiej strony, nazwisko sugeruje raczej Skandynawię. Chociaż z mojego dotychczasowego doświadczenia wynika, że równie dobrze może być tubylcem - nazwiska w rodzaju Cheng albo imiona z gatunku Iwan itp. nie są tu niczym niezwykłym i na ich podstawie nie należy wyciągać daleko idących wniosków. Pozostałość po czasach kolonialnych? W każdym bądź razie, pan wykładowca powiedział, w jakim zakładzie pracuje i czym się zajmuje, ale nie wspomniał, skąd pochodzi - co nie jest oczywiste, bo chyba ponad 1/4 pracowników naukowych tutaj to obcokrajowcy. W dodatku zgodził się z nami, że 24 grudnia (ostatni dzień drugiego okresu i taki właśnie termin był pierwotnie przewidziany) to faktycznie nie jest najlepszy termin na egzamin.
Ale wracając do angielskiego: mówi płynnie, słucha się w porządku, wszystko pięknie, ładnie - tylko ten akcent. Każde w wymawia dźwięcznie, jak gdyby pisane przez v, niektóre s traktuje jak z. Generalnie, dwie minuty adaptacji na początku wykładu i przestaje się takie detale zauważać.
To znaczy tak właśnie by było, gdyby mi się nie przypomniał Pratchett i jego überwaldzkie wampiry... I nagle wykład - z pogranicza logiki, algebry i kompilatorów, z wycieczkami od syntaktyki do semantyki języków programowania i z powrotem - robi się całkiem zabawny.

sobota, 25 września 2010

Waterland revisited

Moi niestrudzeni turyści dali się namówić, żeby jeden dzień chodzenia po mieście zamienić na wycieczkę rowerową. Wypożyczalni rowerów jest mnóstwo, więc zdobycie środka transportu nie było trudne.
Pojechaliśmy przez Waterland na wyspę Marken. Część trasy pokryła się z moją ostatnią wycieczką w tamte rejony: urocze uliczki z małymi, kolorowymi domkami, łąki i miasteczka poprzecinane gęsto kanałami. A potem piknik pod latarnią morską na wyspie. Plaża, morze, żaglówki, mewy... Komu by się chciało wracać...? Zwłaszcza, że byliśmy dosyć zmęczeni - większa część trasy prowadziła wzdłuż brzegu, a od morza strasznie wiało. Kilka razy chowaliśmy się przed deszczem, który przychodził znikąd i znikał nagle nie wiadomo gdzie.

Wniosek z tej wycieczki jest jeden: rower bardzo zmienia perprektywę. Zwłaszcza w kraju, w którym jest prawie 20 000 km ścieżek rowerowych (komentarz Bartka à la National Geagraphic czy inne Discovery: Przejechać je wszystkie to tak, jakby objechać Ziemię do połowy wzdłuż równika.). Jazda na rowerze po mieście, to nie, jak w Polsce, szkoła przetrwania (no, to nie całkiem prawda, ale z zupłenie innych powodów: tu trzeba się pilnować, nie żeby nie wpaść pod samochód, ale żeby nie dać się rozjechać innym rowerzystom); a wycieczki rowerowe za miasto to czysta przyjemność, zwłaszcza że w okolicy jest tyle oryginalnych miejsc, które mogą stanowić cel wyprawy.