- Gosia D.
- żona Mariana D. znanego krakowskiego piwosza
- Maciek
- irrelewantny, co wcale nie znaczy, że nieważny
- tzm
- człowiek, którego nie widziałam prawie rok, a jednak się pojawił
- starsze panie z przystanku autobusowego
- które wszystko wiedzą najlepiej
- tłum kawiarniany
- liczny i panikujący
Po pierwsze: miałam się spotkać z Maćkiem i TZM, iść na piwo, pogadać itd.
Po drugie: miałam wpaść do Gosi, bo wekspediowała gdzieś mężą i sama bawiła Madzię, więc miałyśmy sobie zrobić we trzy babski wieczór przy soczku jabłkowym.
A wszystko to w piątek o ósmej wieczorem.
Postanowiłam, że pójdę na jedno piwo, a potem do dziewczyn. Spotkaliśmy się i zaciągnęli mnie do jakiegoś klubu na ostatnim piętrze jakiegoś wysokiego budynku, otoczonego głębokim kanałem (byłam kiedyś w jakimś lokalu na ostatnim piętrze Jubilata na Wisłą - może o to chodziło?). Akurat były tam jakieś egzotyczne występy, więc niestety nie pogadaliśmy za bardzo, a ja po niecałej godzince zaczęłam się zbierać.
Wyszłam na zewnątrz i zaczęłam szukać przystanku. Szukałam długo i usilnie, ale przystanki przy wielkich, nowo wybudowanych rondach mają to do siebie, że jest ich milion, są dobrze zakamuflowane, a odległości między nimi też spore. W końcu, zrezygnowana, podeszłam do grupki starszych pań okupujących jeden z przystanków i poprosiłam o wskazówki. Dość długo naradzały się na głos między sobą, ale w końcu ustaliły wspólną wersję, którą też mi uprzejmie wyłożyły. Wyposażona w niezbędne informacje zaczęłam iść w - miałam nadzieję - odpowiednim kierunku.
I w tym momencie nad Krakowem ropętała się straszna burza. Chmury przyszły znikąd, a towarzyszył im prawdziwy huragan. W momencie kiedy na niebie zaczęły się tworzyć wiry i leje sięgające ziemi, chwyciłam telefon i - nie, nie zaczęłam robić zdjęć ani nic podobnego. Spokojnie zadzwoniłam do Gosi, przeprosiłam za spóźnienie i wyjaśniłam, co się dzieje i że w związku z tym chyba nie będę mogła w ogóle się pojawić. Jej głos brzmiał dość sceptycznie, kiedy wspomniałam o cyklonach, miałam nadzieję, że się nie obrazi.
Cóż ja biedna miałam zrobić - wróciłam do klubu. I kiedy wspinałam się na to ostatnie piętro przez wąskie korytarze i klatki schodowe, to burza rozszalała się na dobre - tak bardzo, że strąciła wierzchołek budynku do pobliskiego kanału. Wylądowaliśmy po dach zanurzeni w wodzie, ale na szczęście nic nie przeciekało. Ludzie trochę zaczęli tracić głowę, ale znalazł się ktoś odpowiedzialny, kto umiał się odnaleźć w kryzysowej sytuacji, poustawiał wszystkich i powiedział, co mają robić. Na szczęście nie było czasu, żeby za bardzo spanikować, bo burza przeszła, a nas uratowali strażacy.
Na zewnątrz czekała już na mnie Gosia, która wcale nie była na mnie zła, ale otuliła mnie ciepłym kocem i zabrała do siebie do domu na gorącą herbatkę.
Jak widać plaga zakręconych koszmarów i mnie dopadła...
Czy jakiś Freud podejmie się interpretacji..?