Strony

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pogoda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pogoda. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 kwietnia 2011

Lisse

Holandia, czyli:
  • wiatraki - zdobyte ✓
  • sery - wypróbowane ✓
  • tulipany - taaa...



Lato trwa: Holandia jest obecnie najcieplejszym zakątkiem Europy (ponoć zapowiada się na najciepleszą tutaj Wielkanoc od 1901 r.). Krem z wysokim filtrem zdecydowanie się przydał i najprawdopodobniej uratował mi dzień jutrzejszy. Wycieczka rowerowa do Lisse, miasteczka na południowy zachód od Amsterdamu. To tam znajduje się Keukenhof, czyli słynne ogrody kwiatowe. Ale w środku nie byłam, bo ponoć nie warto tzn. ogrody jak ogrody: bardzo ładne, owszem, ale 15 euro to gruba przesada, zwłaszcza że za ogrodzeniem te same cuda, a może i lepsze, jak widać powyżej. Za to co warto, to właśnie przejechać się rowerem po okolicy i przejść po słynnych polach kwiatowych. Ja trafiłam głownie na tulipany, ale bywają też np. żonkile i inne. Sama droga z Amsterdamu do Lisse też przeurocza: wzdłuż kanału, który bardziej przypomina rzekę i przy którym stoją gęsto po obu stronach malutkie, słodziutkie, kolorowe i zadbane domki, a na wodzie cumują i pływają (w pewnym momencie kanał przechodzi w wielki zbiornik wodny) łodzie, żaglowki, jachty i co tam jeszcze...

środa, 20 kwietnia 2011

Lato

Jeszcze nigdy mój pokój nie był tak czysty, moje obiadki - tak wyszukane, blog - tak zadbany. Dawno nie byłam tak na bieżąco z serialami (ale to akurat ma tę zaletę, że już nie można oglądać zaległych odcinków, a nowe wychodzą raz na tydzień albo jeszcze rzadziej: ostatnio co dwa, trzy tygiodnie, bo przerwa świąteczna, bo aktorzy mają inne zobowiązania, bo scenarzyści nie wyrabiają itp. itd.). Z filmami zresztą też. Nawet rower przeszedł wiosenny przegląd, dzięki czemu już nie skrzypi.
Zwyczajowy wniosek byłby taki, że jest sesja. Ale ponieważ ten termin już mnie nie dotyczy, to kolejny wniosek sugerowałby jakiś deadline związany z magisterką. Ta ostatnia konkluzja byłaby poniekąd uzasadniona, bo moje regularne spotkania z promotorem można uznać za równoznaczne z koniecznością przedstawienia jakichś wyników - w końcu nie spotykamy się, żeby pogawędzić o pogodzie.
Ale tym razem należy do tego wszystkiego dodać wiosenne przeziębienie i przymusowe, tygodniowe rendez-vous z poduszką w łóżku. Co jest o tyle dziwne, że nie mam pojęcia, skąd się wzięło - na polu jest nie wiosna, ale lato: ponad 20 stopni, słoneczko świeci od rana do wieczora, nie wieje i nie pada. I na razie nic nie zapowiada, żeby się coś w tym względzie miało zmienić.

piątek, 4 lutego 2011

50km/h

Ponieważ nie widzę morza na co dzień, to zdarza mi się zapominać, że nad morzem obecnie mieszkam. Przypomnienie zazwyczaj przychodzi nagle, najcześciej w postaci sztormu. Bo to nie są zwykłę ulewy, to naprawdę morskie sztormy. A już zupełnie zaskoczył mnie jeden taki zimowy, kiedyś w grudniu, połączony ze śnieżycą - nie polecam wychodzić z domu, jeśli nie jest to bezwzględnie konieczne.


Te wiatraczki symbolizujące wichury wyjątkowo dobrze wpisują się w miejsce i klimat.

Ku pamięci: oglądanie horrorów - nawet jeśli to tylko (aż?) wiktoriańskie filmy grozy - samej w środku nocy nie jest najmądrzejszym zajęciem... A ponieważ oglądanie ich w dzień mija się z celem, to wniosek z tego, że następnym razem muszę chyba załatwić sobie towarzystwo...
Konkretnie mowa o Mary Reilly (historia Dr. Jekylla widziana oczami jego pokojówki) z Julią Roberts w roli tytułowej, za którą powinna zostać obsypana nagrodami - co ciekawe, dostała nominację, ale do złotej maliny.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Cztery pory roku

Ktoś kiedyś trafnie podsumował, że, owszem, w Holandii istnieją cztery pory roku; ale przy tym istnieje także spore prawdopodobieństwo, że co najmniej trzy z nich wystąpią w ciągu jednego dnia.
To zdanie jest niezwykle prawdziwe i, rzeczywiście, na początku mojego tu pobytu wydawało się sprawdzać codziennie - żadna niespodzianka, dokładnie tego przecież oczekiwałam: że kiedy, wychodząc z domu, widzi się piękne błękitne niebo i baranki sunące po niebie, to i tak nie należy zapomnieć parasola, bo najprawdopodobniej się przyda i to nie raz, ale kilka razy w ciągu jednego dnia. W końcu przyjechałam do Holandii nastawiona psychicznie na kolejną jesień/zimę w klimacie umiarkowanym, ciepłym, morskim (czyt. pogoda skacząca od londyńskiej mgły i mżawki, przez kontynentalne letnie burze, do wiosennej morskiej bryzy i ciepłego słonecznego blasku, a potem z powrotem i jeszcze raz, i znów - a wszystkie te atrakcje w przeciągu kilkunastu godzin. Standard). Nic nowego.

Generalnie, ja nawet nie mam nic przeciwko temu, że tu suma opadów jest dużo wyższa niż w Europie bardziej kontynentalnej, w związku z czym peleryny i parasole przydają się dość często - ja bym po prostu chciała mieć jako taką pewność, że będą/nie będą potrzebne. To, czego nie lubię to właśnie niestabilność i nieprzewidywalność tutejszej pogody. W Krakowie, jak leje, to wiadomo, że będzie lać przez tydzień, dwa, czy ile tam prognoza przewiduje. W lipcu albo sierpniu letnimi burzami można regulować zegarki - wiadomo, że o czwartej po południu nagle zrobi się ciemno, zagrzmi, popada i do wieczora przejdzie. I tak dalej, dopóki front atmosferyczny się nie zmieni. W Danii, pólnocnych Niemczech, Holandii czy Wielkiej Brytanii zazwyczaj tak dobrze nie ma.

Ale! jesień amsterdamska jest w tym roku wyjątkowo nietypowa jak na tę strefę klimatyczną, więc w sumie mile się rozczarowałam: wrzesień bywał co prawda kapryśny, ale październik był przepiękny - suchy i słoneczny, a listopad też lepszy niż przewidywałam tzn. stabilny: jak już przyszedł mróz, to trzyma, śnieg sypie i ogólnie jest mroźnie, ale przyjemnie.
A prospos mrozu, śniegu itd: Juliana (Brazylijka) zachwycała się, że świat wygląda jak w takich zabawkach:
Ciekawe, jak to jest ulepić pierwszego w życiu bałwana, będąc dwudziestolatkiem?

A jak się jeździ na rowerze w zimie? Ostrożnie!
Zabawa w znajdź swój rower wśród setek innych nabrała zupełnie nowego wymiaru: to już nie jest szukanie granatowego roweru z niebieskim pokrowcem na siodełko i próba odróżnienia go od czarnych i ciemnozielonych; nie, obecnie hasło przewodnie brzmi: znajdź swój biały (zaśnieżony) rower wśród setek innych białych rowerów. Fajna rozrywka, nie?

To tyle rozważań o pogodzie. Nie mogłam sobie darować.

Na koniec klasyk zimowy w wydaniu klasycznym:

...i bardziej nowoczesnym:

piątek, 8 października 2010

Nie tak

Amerykańska piosenkarka, Kelis, gwiazdą sylwestrowej nocy w Krakowie. Hmmm, czuję się coraz bardziej nie na czasie, bo nie mam zielonego pojęcia, kim ta pani jest. Ale nie narzekam, dobrze mi z tym. Czuję się zdrowsza, gdy słysząc, kto odpadł z Tańca z gwiazdami czy innych talenów, nie rozpoznaję nazwisk ludzi, którzy są znani z tego, że są znani; a jeszcze lepiej, jak w ogóle o takich rzeczach nie słyszę. Chociaż ta Amerkanka jest niby piosenkarką, ale mam dziwne wrażenie, że aby ją kojarzyć, musiałabym bliżej zapoznać się z programem MTV.
Mam tu co prawda telewizorek. Włączyłam go raz, kiedy wreszcie udało mi się ustalić właściwą kombinację wciskania guzików pilota. Sprawdziłam, że działa (musiałam spisać protokół,a w tym celu przetestować wszystko, co działa, a co nie do końca itp.) i od tamej pory mu nie przeszkadzałam. Ostatnio z biurka przeniósł się pod biurko, gdzie okazjonalnie służy jako podnóżek. Niestety, jakieś wiadomości - nagłówki w serwisach internetowych jak ta rewelacja o sylwestrze w Krakowie - się czasem przebijają.
Ze mną jest coś nie tak, czy ze światem?

Przeglądałam na merlinie nowości wydawnicze i recenzje książek, których w najbliższym czasie sobie nie kupię (skłonności masochistyczne się odezwały i domagały pokarmu). No i czytam sobie komentarze pod nowym wydaniem Kapitularza - ostatniej części Kronik Diuny Herberta - i co jeden to wydaje mi się dziwniejszy. Rozumiem, że krytycy uznają tylko pierwszą część, ale nawet nie chodziło o to, że większość recenzentów zjechała książkę z góry na dół. Coś było nie tak, ale komentarze były bardzo ogólne i dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że pomyłam zakładki i czytam opinie do jakiejś powieści dla nastolatków...

Coś jest nie tak z jesienią. W ostatnich dniach było więcej słońca niż przez większą część września. Kiedy byłam na spacerze, pomyślałam sobie, że to prawie jak polska złota jesień, ale jednak coś mi nie pasowało. Słońce świeciło, było tak ciepło, że na upartego można było chodzić w krótkim rękawku, wiatr, o dziwo, ucichł, a nie przeszkadzał jak zwykle. No, ładny październik. I kiedy tak sobie stałam na jakimś mostku nad kanałem, to mnie olśniło: jest zielono. Drzewa nie zrzucają jeszcze liści, chodniki nie przypominają żółto-czerwonych dywanów. Chyba kwestia klimatu.

czwartek, 23 września 2010

Ruletka

Zwiedzanie muzeów itp. miałam odłożyć na później, kiedy aura zmieni się na bardziej jesienną i skończy się czas wycieczek rowerowych. Ale skoro mam gości (którzy w dodatku mają ambitny plan: zaliczyć Amsterdam w tydzień), to zaopatrzyłam się w museumkaart i towarzyszę im w chwilach wolnych od zajęć.
Museumkaart to inicjatywa godna pozazdroszczenia: karta, która uprawnia do zwiedzania większości muzeuów, nie tylko w Amsterdamie, ale w całej Holandii. Trochę kosztuje, ale zwraca się już po trzeciej wizycie, więc zdecydowanie warto. I jest ważna przez rok.
Rijksmuseum - chyba największe i najbogatsze w Amstrdamie - dalej w remoncie. Kiedy zwiedzałam je dwa lata temu, część budynku była zamknięta, a zwiedzającym udostępnione tylko jedno skrzydło i najważniejsze wystawy. Od tego czasu praktycznie nic się nie zmieniło; no może z zewnątrz wygląda trochę mniej jak plac budowy, ale remont nadal trwa.

Zostawiłam moich niestrudzonych turystów i jak grzeczna studentka poszłam na popołudniowy wykład - w zasadzie na ćwiczenia, bo od dziś jedne zajęcia w tygodniu będą poświęcone na dyskusję nad projektami poszczególnych grup. Zaprezentowała się jedna grupa, druga, trzecia, a potem brak chętnych, przy czym zostało jeszcze trochę czasu do końca.
Pani profesor: No to może jeszcze ktoś, jakaś losowa grupa, powiedzmy numer 15.
Uff. Ale grupa nr 15 okazała się nieprzygotowana i niezbyt chętna do współpracy.
Pani profesor: W takim razie grupa numer 3. Czyt. moja grupa.
Wstaliśmy (na szczęście wszyscy obecni), pokonaliśmy problemy techniczne (wredny windows w sali wykładowej nie chciał wyświetlać poprawnie naszych materiałów) i zaprezentowaliśmy się. Nie było najgorzej, chociaż najlepiej też nie - byliśmy przekonani, że mamy się prezentować wtedy, kiedy my będziemy chcieli, np. gdy natrafimy na jakieś problemy warte przedyskutowania na forum ogólnym. A tu niespodzianka.

Pierwszy dzień jesieni - jesienny, ale niestety jesienny jesienią klimatu umiarkowanego (czyt. mokro i wietrznie, witgotno nawet gdy od czasu do czasu wygląda słońce), a nie naszego przejściowego, objawiającego się od czasu do czasu złotą polską jesienią.

czwartek, 16 września 2010

Bank

Wycieczka do banku, w centrum. Jak wszystkie instytucje czynny od dziewiątej do piątej z przerwą w porze lanczu (lunchu?). Przyszłam krótko po otwarciu i trochę się zdziwiłam, bo byłam jedyną klientką, a personel w większości wyglądał, jakby się nudził - plotkowali, pili kawę. A pani sprzataczka sprzątała w najlepsze.
Miał być ING, ale w końcu stanęło na ABN-AMRO, bo ING nie ma bankowości internetowej - ani w ogóle strony internetowej i żadnych instrukcji - po angielsku (!!).
W każdym bądź razie mam konto w banku, więc jest szansa, że niedługo pojawi się na nim stypendium.
I czekam na kartę, która by się przydała, bo okazało się, że moją polską nie mogę płacić w sklepie, w którym najczęściej robię zakupy. I będzie działać jako chipknip (karta do wszystkiego - drukowanie, płatności w stołówce i milion innych funkcjonalności).

Raport pogodowy na dziś:
  • 7.00 - czyste, błękitne niebo
  • 9.00 - białe baranki
  • 11.00 - zaciągnięte
  • 13.00 - leje (właśnie jechałam na wykład)
A do wieczora cały proces z powrotem w przeciwną stronę, więc właśnie podziwiam piękny zachód słońca.
I to był bardzo dobry dzień, jeśli chodzi o aurę pogodową - nieczęsto bywa tak stała...

niedziela, 29 sierpnia 2010

Spokój

Chyba pierwszy spokojny dzień od przyjazdu; w sam raz na zakończenie dość intensywnego tygodnia. Głównie to zasługa pogody, bo lało cały dzień i tylko między jedną porcją deszczu a drugą udało mi się wyskoczyć do sklepu, który - o dziwo - był otwarty. Holendrzy raczej nie czują presji, że usługi i towary powinny być dostępne zawsze i o każdej porze, w związku z czym sklepy najcześciej są otwarte tylko do ósmej w tygodniu i do piątej po południu w soboty.

Dzisiejszy wieczór przy zielonym stoliku - wirtualnym. Brydż online to niestety nie to samo, co na żywo, ale zawsze coś.

Wczorajszy wieczór, północ, właśnie mam zamiar kłaść się spać i słyszę puk, puk! do drzwi. Przyszedł Rosen, zapytać, czy nie wyskoczę z nim na jedno piwo. No co ja biedna mogłam...? Oczywiście, że dałam się wyciągnąć. Mieszkanie w akademiku ma swoje uroki :]

Spodobało mi się na ostatniej LP3 (zanim zasnęłam i przespałam resztę listy...):

sobota, 28 sierpnia 2010

Pieszo i na rowerze

Wstałam rano, w sam raz, żeby pooglądać dość już zaawansowany, ale ciągle ładny wschód słońca. Po chwili: słoneczko dalej świeci, tyle że na wschodzie, bo nade mną pada. Ale szybko przestało, więc planowana pierwsza wycieczka rowerowa miała dojść do skutku.
Razem z Anną-Chiarą pojechałyśmy wzdłuż Amstel (rzeka, od której Amsterdam wziął nazwę) na północ. Ciepło, słonecznie, urokliwie: ptaki brodzą w kanałach, po rzece pływają załogi wioślarskie, wędkarze łowią itd. - no po prostu sielanka. W połowie drogi do centrum zaczęło grzmieć i padać. Tak znikąd, po prostu w momencie nadciągnęły ciemne chmury. Kiedy już całkiem zmokłyśmy (peleryna pomogła ochronić tylko górną połowę i plecak), zawróciłyśmy. A kiedy wróciłyśmy, przestało padać, wyszło słońce i znów było mniej więcej tak, jak wtedy kiedy wyjeżdżałyśmy - z tym jednym małym wyjątkiem, że my byłyśmy przemoczone. Najlepsze, że to był ostatni deszcz tego dnia, do wieczora na niebie tylko białe baranki.
Wnioski są takie, że trzeba się będzie przyzwyczaić do: jeżdżenia w glanach, każde inne buty przemokną; tłoku na ścieżkach rowerowych; śledzenia ścieżek, bo biegną bardzo różnie, czasem na przykład pod prąd ulicy jednokierunkowej.

Mam obok dwa spore kawałki zieleni, które planuję wykorzystać do biegania: Amstel Park i Amsterdamse Bos (Las Amsterdamski). Na pierwszy ogień poszedł park - jedno małe kółeczko i z powrotem, tak dla przetestowania zarówno terenu jak i mojej formy:

Pokaż Jogging w Amsterdamie na większej mapie
To znaczy tak ta trasa miała wyglądać, ale wyszło trochę inaczej, bo te ścieżki w parku były kręte i myślałam, że w końcu wybiegłam innym wyjściem niż to miałam w planach (wybiegłam właściwym, ale źle z niego skręciłam), i próbowałam naprostować... W rezultacie przez kilka minut biegałam w różnych kierunkach, usiłując się zorientować, w którą stronę na kampus. Trafić - trafiłam. No i zawsze to kilometr czy dwa więcej na liczniku.
Sporo ludzi biega, jest towarzystwo.

Jak na razie - poza dzisiejszym odizolowanym przypadkiem - chodzenie i jeżdzenie na azymut wychodzi mi całkiem nieźle, wszędzie trafiam bez mapy.

poniedziałek, 19 lipca 2010

☔ Deszcz

Deszcz.


10°C mniej.

Rozsądna temperatura w granicach 25°C
(zamiast zabójczej 35°C).

Da się oddychać.

Można iść biegać.

Pierwsze kilometry od prawie dwóch tygodni.



Deszcz.


Ciemno i mokro.

Błonia wyludnione.



Deszcz.


Mokre okulary.

Oślepiające reflektory nadjeżdżających samochodów.

Poszkodowane ślimaki...



Deszcz.


Burza.

Nagłe ochłodzenie.

Fantastyczna świetlna fatamorgana
od południa Błoń.

sobota, 12 czerwca 2010

Gęsia skórka

Błogosławione niech będą budynki użyteczności publicznej. Klimatyzowane budynki, dodajmy. Tudzież te zbudowane na tyle dawno temu, że mogą się pochwalić solidnymi, grubymi, izolującymi murami.
Taka, na przykład, Wojewódzka Biblioteka Publiczna na Rajskiej (tak, w taki upał wyjdaje się iście rajska). Zamiast gotować się w dusznym pokoju można spędzić dzień w czytelni i po kilku godzinach wyjść z gęsią skórką. Tylko problem z czytelnią jest taki, że obok jest wypożyczalnia, a ja nawet kiedy mam już wykorzystany limit książek, to dalej lubię wędrować sobie między regałami, oglądać, podczytywać i szukać ciekawostek.

Komary wyjątkowo długo czekały w tym roku, żeby mnie dopaść, ale wreszcie im się udało.
Nawet na siłowni śmiano się, że wykonuję nowe ćwiczenia - brzuszki z klaskaniem - bo ubijałam brzęczących mi nad głową krwiopijców.
Biega się ciężko. O dziesiątej wieczorem jeszcze nie jest na tyle dobrze, żeby dało się oddychać, a o siódmej rano już jest raczej źle. Mimo to czasem nawet mi się chce.

sobota, 5 czerwca 2010

Truskawkiiiiiiii

Pierwsze w tym roku truskawki. I nawet mimo deszczowej ostatnio aury - całkiem, całkiem. To teraz pozostaje mieć nadzieję, że po tym słonecznym weekndzie będą już pyszne, słodziutkie i czerwone.

Marzenia o spokojnym weekendzie poszły się paść, oczywiście.
Ale w całym tym zgiełku, zamieszaniu, przestawianiu, malowaniu i sprzątaniu - udało mi się wygospodarować dla siebie popołudnie z dobrą książką, dobrą kawą i lodami; w mojej prywatnej dżungli na balkonie; a słoneczko świeciło ostro i grzało; mmm...
A tak w ogóle, to czy ktoś jeszcze pija kawę z koglem-moglem? Czy dziś istnieje tylko cappuccino, latte, mocca i inne włoszczyzny...?

Chodzi za mną ostatnio i nie chce się odczepić:

niedziela, 30 maja 2010

Maj się kończy...

Ktoś, kto pozwala sobie na organizowanie głośnych imprez plenerowych w bezpośrednim sąsiedztwie akademika i zaczyna te imprezy w sobotni poranek - godzina ósma - chyba nie jest świadom zagrożenia i fali przekleństw, które najprawdopodobniej ściąga sobie na głowę... Sama byłabym, delikatnie mówiąc, zła, gdyby nie fakt, że akurat wstałam jeszcze wcześniej.

Wiosna uderza mi ostatnio do głowy i to pomimo zgoła niewiosennej pogody. Wstaję skoro świt, chodzę z głową w chmurach i jestem w stanie permanentnego zakochania we wszystkim i wszystkich. W związku z czym popełniam głupotę za głupotą i odważam się na wyskoki, o które sama bym siebie nie podejrzewała. Może w końcu mi przejdzie. Ale w zasadzie mam nadzieję, że nie. Bo jednak gdy czegoś brak, to w tym stanie łatwiej to przegapić.

wtorek, 25 maja 2010

Wiosennie

A nawet letnio. Słonecznie.

Skąpana w słońcu. Wygrzewająca się na ławeczce. Skóra muskana promieniami. Głaskana ciepłem. Mmmm.
Przynajmniej dopóki nagle z zachodu nie nadbiegło stado białych baranków...

A komplementy są miłe i wprowadzają jeszcze bardziej wiosenny nastrój :)

wtorek, 18 maja 2010

I'm running in the rain

Razem z deszczem wróciło uzależnienie.
Rektor odwołał dziś zajęcia z uwagi na sytuację pogodową (hurra! drugi raz z rzędu ominęło mnie seminarium!), więc już wracjąc z wydziału, wiedziałam, w jaki sposób będę świętować wolny wieczór.
Dziś wyjątkowo bez muzyki, za to przy dźwięku kropel deszczu stukających o podłoże i pluskających w kałużach.
O dziwo, frekwencja na Błoniach wcale niemała. Co jest dziwne o tyle, że w lutym czy marcu zdarzała się dużo ładniejsza pogoda, a ludzi było mniej...
A Rudawie brakuje jakiś metr do wysokości wałów.

Po wykładzie z popkultury dotarła do nas informacja, że w zasadzie możemy się rozejść, ale ani wykładowca, ani tym bardziej studenci nie zamierzali skorzystać z okazji i opuścić ćwiczenia. Przyszła nawet do nas pani z sekretariatu i spytała, czy nie wiemy, że mamy wolne - uspokoiliśmy ją, że jesteśmy tego w pełni świadomi. A dyskusja pochłonęła nas jak zwykle, w rezultacie czego ćwiczenia trwały trzy godziny zamiast dwóch.

środa, 12 maja 2010

Kierunek: Amsterdam

Wczoraj dostałam maila, że chętnie mnie przyjmą na piąty rok studiów w Amsterdamie. Ucieszyć się ucieszyłam, oczywiście, ale bez przesady, bo wyjazd uzależniałam od otrzymania stypendium - z czegoś przecież to czesne (1700 euro, sic!) trzeba zapłacić. Więc się nastawiłam na kolejny miesiąc czekania na dezycję w sprawie stypendium, a tu mnie zaskoczyli i przysłali od razu. W dodatku decyzję pozytywną... Czyli jednak kolejna podróż się szykuje.

Już chyba odpoczęłam po maratonie, więc dosyć obijania się.
Uwielbiam biegać w deszczu. Większość ludzi w taką pogodę nie wychodzi, ale mnie chmury i burza wisząca w powietrzu wcale nie zniechęciły, a wręcz przeciwnie. I takie skrzywienie mi już chyba pozostanie na długo, bo za każdym razem jak na mnie kropi, to mi się przypominają początki: październik/listopad zeszłego roku i trasa przez cmentarz, do tego wiatr zawsze wiejący w twarz (nieważne, ile zakrętów po drodze i jaki kierunek akurat wypadał - wiatr się zawsze dopasowywał) i zacinający deszcz. Miło pomyśleć, że się nie zniechęciłam i dalej mnie to bawi.

piątek, 5 marca 2010

Detale

Autobus linii 144 jadący w kierunku Rźąka, a nie jak zwykle Rżąka.

Bransoletka na ręce, zrobiona z łańcucha od roweru.

Pozdrowienie uniesioną ręką od mijanego biegacza.

Śnieg padający jak płatki kwiatów wiśni, przy świecącym słońcu, podświetlającym przepływające chmury.

Biały tulipan. Czarny notes, brązowy prochowiec.

Powidok pewnego, prawie całkowicie skutego lodem jeziorka, przesłaniający kopiec Kościuszki;
obraz planetarium nad podobnym jeziorem przesłaniający Wawel.

Herkules Poirot, Joe Alex, i porucznik Colombo wymienieni w jednym zdaniu.

Shutdown, dzięki któremu można zasypiać przy ulubionej muzyce.

I piosenka:

poniedziałek, 1 marca 2010

Trzeci Kampus po raz pierwszy

Dziś dla mnie był właściwy początek semestru, bo dziś miałam pierwsze w tym semestrze zajęcia. W większości organizacyjne, ale jednak.

A w przerwie między zajęciami wycieczka na III Kampus. Nigdy wcześniej jakoś nie miałam okazji tam być. Zebrałam szczegółowe instrukcje, jak się kierować, żeby trafić na Wydział Matematyki i Informatyki. Okazuje się, że nie wystarczy wysiąść na właściwym przystanku - to znaczy może i wystarczy, ale idąc dalej według przepisowej drogi, można trochę pobłądzić. Otóż, cały sekret polega na tym, żebym wejść - i przejść na wylot - przez Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej. To najkrótsza droga na matematykę :D
Sam budynek zrobiła na mnie całkiem przyjemne wrażenie: spory, ale nie jakiś wielgachny, przyjemny, estetyczny, spokojny.
A pan prof. Ciesielski nawet pamiętał mnie jeszcze z matematyki. A tak na marginesie polecam stronę USOSową tegoż prowadzącego - szczególnie Konsultacje. Ciekawy sposób, żeby zapraszać na dyżur tylko wybranych studentów, którzy wiedza co i jak :)

Pogoda cudna. Wietrzna może nadto, ale i tak cudna, wiosenna. Chmury pędzące po niebie, ciepło i Wisła - nawet widziana tylko z jadącego autobusu.

czwartek, 25 lutego 2010

Początek. Kolejny.

Nowy semestr. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, kiedy weszłam dziś rano na wydział. Ale szybko zostałam uświadomiona, że te rozgadane tłumy studentów, których w ogóle nie kojarzę, to nie nasi, ale ci-z-piątego-piętra. Grrr. Jak słusznie zauważyła Aggie, łatwo ich poznać po zachowaniu przy windzie: zazwyczaj, jadąc na piąte piętro, wciskają zarówno przycisk 'w górę' jaki w 'dół' - jakby to miało przyspieszyć windę, a nie opóźnić...

Dałam się namówić (a w zasadzie sama się zgłosiłam na ochotnika - kiedy wreszcie przejdzie mi zapał do altruistycznych, nieegoistycznych, dobrych uczynków, których i tak nikt nie docenia...?) na Radę Wydziału i Radę Instytutu. Nawet zabawnie było, można poobserwować, jak różne frakcje wewnątrzwydziałowe się ścierają i kłócą o jakieś pierdoły; o ważne sprawy też, ale i o głupoty. Ale z drugiej strony można się też z pierwszej ręki dowiedzieć różnych rzeczy. I poobserowować z kącika, czyli to, co ja tak bardzo lubię.

Do trzech razy sztuka. Wreszcie, nareszcie udało mi się znaleźć niewidziany od pół roku indeks; a już dwa razy przekopywałam się przez wszystkie swoje papiery. Zaczynałam się martwić - no bo jednak indeks to warto by chyba mieć...? Przynajmniej tak do końca studiów...?

A co poza tym? Wiosna! Czuć w powietrzu. Śniegi stopniały, więc biega się o niebo lepiej; wiatr już nie kłuje w uszy, ale przyjemnie orzeźwia; do tego jakoś więcej biegaczy spotykam, chyba właśnie nastąpiło pospolite ruszenie po zimie.
Byłam ostatnio na wzgórzu wawelskim i Wawel wyglądał jak jeden wielki topniejący w słońcu rożek lodowy - wszędzie kapało, ciekło i lało się z rynien i gargulców. Niestety aparatu nie wzięłam...
No ale z sanek nici... Zawsze, co roku jest tak, że jak ja wreszcie mam czasi i ochotę na zimowe szlaeństwa, to zima akurat się kończy :( A w Kopenhadze ponoć dalej sypie...