Strony

poniedziałek, 30 listopada 2009

Monday Live Jazz Session

Uuu, busy day!

Na początek kolejny, tym razem naprawdę ciekawy eksperyment w laboratorium ekonomicznym. Nawet zapytałam, czy jest szansa gdzieś, kiedyś zapoznać się z wynikami - i jest, ale za pół roku, jak napiszą z tego raport...

Potem przedświąteczne spotkanie dla studentów międzynarodowych na KUA (coś jak DIKU Cut&Paste), na którym razem z Mią uczyłam się robić takie śmieszne świąteczne gwiazdki, a ponieważ mam całkiem spore doświadczenie w origami, to nawet nieźle mi to szło. Dawali bardzo dobre grzane wino. I okazało się, że duńskie tradycje różnią się sporo od naszych, bo w teście ze znajmości tych świątecznych zwyczajów wypadłyśmy fatalnie...
Spóźniłam się trochę, bo wybrałam sę na piechotę i akurat jak przechodziłam przez most nad kanałem, to był zachód i po prostu nie mogłam się powstrzymać i nie zrobić kilku zdjęć.

(Więcej na picasie)

Wieczór jak zwykle w Blågårds. Dość spore towarzystwo, nawet większe niż zwykle; Pawła nawet spotkałam, który wrócił niedawno z egzotycznych wojaży po Ameryce Południowej.

sobota, 28 listopada 2009

Wigilia wigilii św. Andrzeja

Weronika namówiła mnie na imprezę andrzejkową w akademiku, w którym była tydzień wcześniej na Turkish Night. Organizowały jakieś Polki, które tam mieszkają i fecebookową metodą podaj dalej zostałysmy zaproszone.

No więc poszłam po Weronikę i dalej do akadmika, który jest tylko pięć minut od niej. Znalazłyśmy, weszłyśmy, wjechałyśmy na czwarte piętro i Weronika prowadzi mnie do drzwi tzw. common room - które są zamknięte... To może trzecie. Na trzecim też nic, ale jakaś pani się przechadzała i Weronika pyta grzecznie, gdzie jest ten wspólny pokój. Odpowiedź: Nie wiem. No to dalej: Bo tam ma być impreza.... Na co kategoryczne: Tu nie wolno robić żadnych imprez!! To jest hotel! Tu nie wolno urządzać imprez!!. Wycofałyśmy się pospiesznie do windy. Hmmm, może to było szóste piętro. Na szóstym też nic. Ale spotkałyśmy dziewczynę i zapytana o common room odpowiedziała, że owszem za jakieś 20 minut może zaczną (było już wpół do dziesiątej, a miało się zacząć o dziewiątej). No to wróciłyśmy się do Weroniki na kawę, żeby tam nie sterczeć pod drzwiami jak idiotki i nie wpaść przypadkiem na rozdrażnioną starszą panią.

Weronika poszła z powrotem na imprezę, a ja z powrotem - do domu. No bo co to za porządki: zapraszają ludzi, a jak przychodzimy to nie dość, że nikogo nie ma, to jeszcze drzwi zamknięte. Poza tym jakoś nie miałam ochoty siedzieć tam do rana - nie mogli zacząć wcześniej? Obie zgodnie stwierdziłyśmy, że to za późno, bo człowiek przychodzi na imprezę się zabawić, a już na starcie jest zmęczony i śpiący... Bez sensu. Może jutro u Simone sobie powróżymy...

piątek, 27 listopada 2009

Tam i z powrotem

Wreszcie się zmotywowałam, żeby odebrać CPR (duński odpowiednik PESELu) - po prawie trzech miesiącach. Jak już tyle bez niego przeżyłam, to pewnie bym się i obeszła do końca...

Potem chciałam zarezerwować bilet powrotny do Polski na święta. Mam już wykupiony, tylko że open, więc trzeba było ustalić datę. Wiedziałam, że Eurolines zmienił ostatnio siedzibę, ale myślałam, że adres który mam to jest właśnie ten aktualny. Jak się okazało - nie był. A tego drugiego przy sobie nie miałam. Więc wróciłam do siebie, sprawdziłam i poszłam znowu na poszukiwania. Znalazłam dobrą ulicę, ale numeru już nie pamiętałam oczywiście. Więc pospacerowałam sobie trochę w deszczu i egipskich ciemnościach (piąta po południu...), zanim wreszcie znalazłam. A zależało mi, żeby to szybko załatwić, bo trochę się wystraszyłam, jak zobaczyłam w internecie, że już nie ma wolnych miejsc na 18 ani 20 grudnia (chyba że do Białegostoku). Ostatnie zajęcia tutaj mam 17 grudnia, więc stwierdziłam, że w takim razie chyba wrócę wcześniej i opuszczę jakiś wykład albo dwa. Ale pani mi bez problemu ustaliła datę na 18 - wniosek z tego, że chyba w internecie po prostu tylko część miejsc jest dostępna do sprzedaży. Przy okazji się zestresowałam, bo miałam zapłacić 25 koron, a myślałam, że nie mam portfela; ale po dłuższych poszukiwaniach się odnalazł, na szczęście.

Jogging-addicted

Mmmm, miałam przyjemny sen i miło się było obudzić, pamiętając go. Ale nie powiem o czym (o kim).

Z wczorajszych nocnych rozmów z Boogim dowiedziałam się, że bieganie uzależnia. Tzn. tyle to sama wiedziałam, ale że jest lepsze od heroiny to już nie...

Publikując wyniki w Behavioural Neuroscience, naukowcy napisali, że chęć wstania z sofy i zrzucenia wagi szybko staje się zachowaniem kompulsywnym, podobnym do wywoływanego przez narkotyki klasy A.
...
Naukowcy zaobserwowali, że zbyt intensywny wysiłek powoduje w mózgu reakcje podobne do wywoływanych przez heroinę – czyli prowadzi do uzależnienia. Nagłe zaprzestanie może prowadzić do wystąpienia drgawek, konwulsji i szczękania zębami.
...
Uzależnienie to również intoksykuje. (...) organizm ludzki sam wytwarza związki działające podobnie do piatów, np. heroiny. Innymi słowy, jeśli chcesz być na haju, zapomnij o heroinie, idź biegać.

Koktajl, jaki produkuje nasz organizm, zawiera zmniejszające ból endorfiny, dopaminę (produkowana również podczas orgazmu), serotoninę poprawiającą samopoczucie oraz adrenalinę, hormon walki i ucieczki, zwiększającą siłę i koncentrację.
...
Przy okazji wyłania się nowy argument przeciwko zażywaniu narkotyków. Kokaina zapewnia miłe doznania przez ok. 15 minut, bieganie - na wiele dni.

Jednak zaprzestanie wysiłku prowadzi do załamania: depresji, apatii, zobojętnienia.

Wnioski:
  1. jeśli masz nałóg, to zastąp go joggingiem - dalej będziesz na haju, a przy tym zdrowszy
  2. jak już zaczniesz biegać, to nie ma odwrotu; lepiej nie przestawać
  3. no to wpadłam...
A pogadanki z Boogim skończyły się tym, że to on pierwszy zrezygnował i poszedł spać. Hmmm, coś chyba jest nie tak - tylko czy ze mną, czy z nim...?

czwartek, 26 listopada 2009

Red, blue, abstain...

Kiedy rano wstałam z łóżka, to odkryłam magiczny sposób na grzywkę: nie przejmować się nią! Cały sekret w tym, że wygląda lepiej niezadbana niż kiedy próbuję ją jakoś ułożyć. Jakie to proste...

No właśnie, bo znowu mam grzywkę. Co prawda ciut za długą, więc tak z boku jest i raczej się nie rzuca w oczy. Genralnie to fryzjer w Danii jest strasznie drogi (tzn. oczywiście wszystko jest drogie, ale strzyżenie wyjątkowo). Ale moje genialne koleżanki wyczaiły, że jest szkoła fryzjerska, w której można się całkiem tanio obciąć, robiąc przy tym za modela. Liczą sobie 50 (strzyżenie) albo 100 koron (z farbowaniem itp). Minus jest taki, że trwa to co najmniej dwie godziny, bo studenci jeszcze nie mają wprawy; co widać, jak się tam siedzi, bo wszyscy generalnie wiedzą, co robią, ale robią to bardzo powoli i starannie, z pietyzmem. A na końcu trzeba czekać, aż nauczyciel oceni efekty, wytknie kilka niewidzialnych wystających włosków i każe poprawić. Dla mnie to był w zasadzie relaks, że mogłam sobie dwie godzinki na fotelu posiedzieć, a ktoś się bawił moimi włosami. Konkretnie to bardzo sympatyczna młoda dziewczyna, która się tam już półtora roku uczy (nauka plus praktyka tam trwa w sumie cztery lata).
Lubię chodzić do fryzjera. Niestety grzywka wyszła ciut za długa, bo moja fryzjerka wyprostowała mi włosy, żeby lepiej widzieć strzyżenie, ale przez to włosy wydają się dłuższe i bałam się bardziej podcinać, żeby potem nie były za krótkie. No to i nie są.

A dziś z kolei brałam udział w laboratoryjnym eksperymencie ekonomicznym. W Instytucie Ekonomii zbierają chętnych studentów, sadzają w boksach przy komputerach i dzielą na zespoły - losowo, nikt nie wie, z kim jest; komunikować się oczywiście nie wolno. Zadanie polegało na klikaniu przez godzinę czerwony, niebieski albo wstrzymuję się, a celem było zdobycie jak największej liczby punktów, które dostawało się, jeśli grupa prawidłowo zgadła kolor. Należało wypracować jakąś wspólną strategię, opierając się tylko na tym, jak inni członkowie grupy głosowali w poprzednich rundach i znając pradopodobieństwo, że podane wskazówki są prawdziwe/fałszywe. A na zachętę na koniec za zdobyte punkty wypłacają jakieś nieduże pieniądze, żeby zmotywować ludzi do brania udziału. Ciekawe.
Kiedy skończyliśmy i czekaliśmy na wyniki, to dało się słyszeć od pana monitorującego ekperyment: This is strange... I dalej: Oh, shit! A potem szybki telefon, wyjaśnienia i odebrane instrukcje, co i jak naprawić. Na szczęście wyniki im nie przepadły.

środa, 25 listopada 2009

2/3

No to ostatnia wycieczka na Amager metrem w celach naukowych zaliczona. W sensie, że zdałam egzamin ustny z angielskiego. Oprócz Paula był jeszcze drugi cenzor. Sympatycznie się rozmawiało, chociaż stresująco, jak to zwykle na ustnych. Zwłaszcza rozpraszające było, jak obaj robili notatki, w czasie kiedy ja się produkowałam (oczywiście nie notowali tylko błędów, ale też dobre rzeczy, ale mimo wszystko...). To już dwa z trzech egzaminów tutaj mam zaliczone, więc teraz definitywnie z górki.

W metrze dziś pusto było, ale chyba dlatego, że wcześnie jechałam (dlaczego, dlaczego umówiłam się na 8.30 rano - no dlaczego?). Do tego nie padało, więc ludzie nie przerzucili się z rowerów na komunikację publiczną.

W drodze powrotnej wstąpiłam do sklepu polskiego po chlebek - nie dość że smaczny, to jeszcze dwa, trzy razy tańszy niż duński; więc się tam zaopatruję, zwłaszcza że to tylko 10 minut spacerkiem ode mnie. Lubię ten sklep. Prowadzą młode, sympatyczne i zawsze usmiechnięte dziewczyny.
Nie zwracałam uwagi, że ekspedienci w duńskich sklepach są przeważnie niemili, dopóki Simone mi tego nie uświadomiła. I rzeczywiście: prawie nigdy się nie odzywają, żadnego dzień dobry, Dziękuję, nie mówiąc już o Miłego dnia; co najwyżej wymruczane na koniec Rachunek?, a i to nieczęsto. Nie to żeby specjalnie byli nieuprzejmi, po prostu straaasznie mrukliwi, nic nie mówią i nigdy się nie uśmiechają.
Dziwni ci Duńczycy.

poniedziałek, 23 listopada 2009

Monday Live Jazz Session

Rano wycieczka na Amager, żeby dostarczyć esej (jakoś udało mi się to draństwo napisać, ale tylko 1200 słów, a powinno być 1500). Południowy Kampus, na którym mają zajęcia humaniści (i gdzie ja mam angielski) mieści się na wyspie Amager, po drugiej stronie centrum. Dosyć daleko, więc jeżdżę tam metrem.

No właśnie metro. Ciekawy środek komunikacji. Szybki - nie stoi w korkach, a jedna stacja metra to przeważnie odległość równa pięciu, dziesięciu przystankom autobusowym. I do tego jeździ samo, czyli że bez maszynisty - atrakcja dla dzieci i turystów. Można sobie usiąść zaraz za przednią szybą (albo tylnią) i oglądać tunele:

Ja jak wsiadam, to zawsze się zaczynam zastanawiać, jak działa algorytm bezkolizyjności tego czegoś - tak, tak, skrzywienie zawodowe się odzywa. Ale to nie może być trudne, bo mają tylko dwie linie...


Wieczór w Blågårds Apotek, jak co tydzień w poniedziałek. Knajpka sama w sobie bardzo przytulna i przyjemna, a dodatkowo w poniedziałki mają jazz session na żywo. Przychodzi grupka muzyków i muzykują. Dziś była nawet wokalistka - rewelacyjny głos dziewczyna miała, kojarzył mi się w barwie z Norą Jones, ale chyba lepszy.

niedziela, 22 listopada 2009

Angielska pogoda w Danii

Przeszłam się dziś aż do sklepu i z powrotem. Tyle wystarczyło, żeby w pełni doświadczyć typowej jesiennej kopenhaskiej pogody. Standardowa prognoza nie jest zbyt urozmaicona i wygląda mniej więcej tak:


i nie ma co się łudzić, że będzie lepiej.

Jest kilka symtpomów, które wskazują, że przybyły do Kopenhagi student z gatunku erasmus (czy też jakiś inny zagraniczny przybysz) zaczyna się aklimatyzować w tym mieście. Jednym z nich jest nieprzeparta potrzeba uprawiania joggingu (co już zaobserwowałam u siebie). Inną oznaką zaadaptowania się do panujących warunków jest ponoć szczery entuzjazm odczuwany, kiedy rano wyjrzy się przez okno i zobaczy pięknie świecące słoneczko - to też już na mnie przyszło. W zeszły piątek była ciepła, słoneczna pogoda i wszyscy się nią zachwacali. Prorokowałam, że potrwa to całe dwa dni, a potem wróci do normy, czyli niepewnej, pochmurnej, wilgotnej szarówki, która trwała co najmniej przez ostatnie trzy tygodnie. Otóż, myliłam się - ładna pogoda nie trwała nawet tyle, następnego dnia po południu niebo już się zaciągnęło.

Sytuacji nie poprawia fakt, że dzień trwa niecałe 8 (słownie: osiem!!) godzin. Wschód słońca jest mniej więcej o ósmej rano, a zachód przed czwartą (na całe szczęście zajęcia na uczelni nie zaczynają się wcześniej jak o dziewiątej). Aż się boję myśleć, co będzie w grudniu. Ostatnio umówiłam się z Weroniką, że odwiedzimy Syrenkę. Najpierw chciałam iść na Okrągłą Wieżę (skoro już kupiłam ten sezonowy bilet, to trzeba go wykorzystać) i tam się miałyśmy spotkać o wpół do piątej i przespacerować na nabrzeże. Na szęście w porę się zorientowałam, że to już będzie pół godziny po zachodzie słońca, bo wiele byśmy tej Syrenki nie pooglądały...

Poza tym nie mam czasu na spacery, bo piszę esej z angielskiego, oczywiście na jutro. I uczę się na egzamin ustny z tegoż samego przedmiotu. Mam szczerą nadzieję, że jak wrócę do Polski, to darują mi już lektorat. Jeśli tak, to może wykorzystam pozostałe żetony na niemiecki... Hmmm, jest to jakiś pomysł.

sobota, 21 listopada 2009

Jak w domu

Poczułam się dziś prawdziwie jak w domu, w Krakowie. Poszłam grzecznie biegać, a że już wieczór był i cmentarz zamknięty, to poleciałam wzdłuż zewnętrznego muru, naokoło, jak zwykle. I na rogu ławeczka, a na ławeczce siedzi sobie trzech panów o nieco znoszonym wyglądzie, każdy z białym plastikowym kubeczkiem w dłoni. Jeden z nich dodatkowo z butelką wina i nalewa do tych kubeczków. Swojski obrazek :)

Słowo wyjaśnienia: tak biegam, czy też może uprawiam jogging. Tutaj wszyscy biegają, wszędzie i o każdej porze można spotkać biegaczy. Ponieważ Assistens Kirkegård (cmentarz, na którym leży H. Ch. Andersen i na który miałabym widok z okna, gdyby budynek naprzeciwko mi go nie zasłaniał) służy bardziej jako park niż cmentarz, to jest popularnym miejscem uprawiania tegoż sportu. Jest też popularnym miejscem spacerów z dziećmi albo psami. Ale miejscem najbardziej chyba obleganym przez biegaczy są jeziorka w centrum, ale to już raczej dla długodystansowców. Planuję się tam przenieść, jak nabiorę większej kondycji/wytrzymałości i mój mały park przestanie mi wystarczać.
Miłą konsekwencją tego, że większa część narodu uprawia jogging, jest fakt, że kiedy biegasz, nikt nie gapi się na ciebie jak na kosmitę, który - jak to ładnie ujął Rudolf - przyleciał z innej planety i próbował podbić Ziemię.

Od czegoś trzeba zacząć

Pewnie wypadałoby się wytłumaczyć, skąd mi się to wzięło...

Bo ja generalnie za blogowaniem nie przepadam, chyba że blog ma jakąś inną myśl przewodnią niż tylko jego autor. Ale przez tę moją dobrowolną emigrację zaczęłam doceniać taką formę przekazu (zaczęłam też doceniać wiele innych rzeczy, ale o tym kiedy indziej). No bo piszę maile do znajomych i albo odpiszą, albo nie - zajęci są, wiem, ja też czasem przez kilka dni się zbieram, żeby coś skrobnąć do nich. Poza tym jak piszę maila, to zawsze zapomnę o coś wypytać, a czasem po prostu nie wiem, że się jakiś nowy wątek rozwija... A tak, to jestem na bieżąco z nowościami, jeśli ktoś sam chce sie nimi podzielić i jest temat do dialogu. Szczególnie Aggie mnie zainspirowała. Strasznie miło się czyta i zgaduje, kto jest kim, i gdzie to było :) I napawa optymizmem.

Tytuł. Tytuł wziął się z mojego obecnego stanu przebywania na emigracji, jak ja to nazywam. Najpierw miały być dzienniki, ale stwierdziłam, że to już było i nie będę Camusowi konkurencji robić. Ale potem okazało się, że z notatkami też trafiłam, tyle że w Czechowa. Ale już zostało. A że z podróży, to nie znaczy, że w planie są tylko wpisy z erasmusowego pobytu w Krainie Baśni Andersena, o nie. Tak sobie uświadomiłam, że od dłuższego czasu moje życie składa się wyłącznie z podróży i, co więcej, ja te podróże uwielbiam. Zarówno te krótkie, codzienne na trasie aktualna-lokalizaja-w-Krakowie -> wydział, które czasem mają formę zaledwie spaceru, jak i te dłuższe np. Oświęcim -> Kraków; no i jeszcze te dalsze, jak teraz.

A więc to by chyba było na tyle na ten pierwszy raz. Na nowy początek może wystarczy.