Strony

piątek, 26 lutego 2010

Śrubka do śrubki...

Postanowiłam skorzystać z dobrych rad kolegów i przedmuchać moje narzędzie pracy i rozywki. Rozebrałam więc swojego laptopa - na tyle, na ile się dało i śrubki powoliły. Rozkręciłam, potem powyjmowałam, co się dało wyjąć i wyczyściłam: odkurzyłam, przetarłam. Posunęłam się nawet do odkurzenia klawiatury odkurzaczem. Złożyłam wszystko tak jak było - albo jak mnie się wydawało, że było. I - działa!! Czy działa lepiej tzn. ciszej albo czy mniej się grzeje to jakoś nie zauważyłam, może trochę; ale on zawsze był cichy i w miarę chłodny, więc maltretowałam go raczej z obowiązku niż z potrzeby. Chociaż ostatnio miał problemy z zasypianiem przy zamykaniu, a teraz mu się poprawiło - więc może to jest efekt?

Upiekłam dziś kilka tuzinów pysznych muffinków. Pieczenie na dwie blachy i w dobrym piekarniku było dobrym pomysłem, bo inaczej zajęłoby to cały dzień. Niestety nie mogę zjeść wszystkich, bo piekłam je dla siostry - ma urodziny jutro i chciała poczęstować gości czymś oryginalnym. Mniam. Bartek dalej ma u mnie dużego plusa za podzielenie się przepisem.

Usłyszałam dziś w radiu, piekąc muffinki, i przypomniało mi się, że lubię tę dawno niesłyszaną piosenkę:

czwartek, 25 lutego 2010

Początek. Kolejny.

Nowy semestr. Nie bardzo wiedziałam, co się dzieje, kiedy weszłam dziś rano na wydział. Ale szybko zostałam uświadomiona, że te rozgadane tłumy studentów, których w ogóle nie kojarzę, to nie nasi, ale ci-z-piątego-piętra. Grrr. Jak słusznie zauważyła Aggie, łatwo ich poznać po zachowaniu przy windzie: zazwyczaj, jadąc na piąte piętro, wciskają zarówno przycisk 'w górę' jaki w 'dół' - jakby to miało przyspieszyć windę, a nie opóźnić...

Dałam się namówić (a w zasadzie sama się zgłosiłam na ochotnika - kiedy wreszcie przejdzie mi zapał do altruistycznych, nieegoistycznych, dobrych uczynków, których i tak nikt nie docenia...?) na Radę Wydziału i Radę Instytutu. Nawet zabawnie było, można poobserwować, jak różne frakcje wewnątrzwydziałowe się ścierają i kłócą o jakieś pierdoły; o ważne sprawy też, ale i o głupoty. Ale z drugiej strony można się też z pierwszej ręki dowiedzieć różnych rzeczy. I poobserowować z kącika, czyli to, co ja tak bardzo lubię.

Do trzech razy sztuka. Wreszcie, nareszcie udało mi się znaleźć niewidziany od pół roku indeks; a już dwa razy przekopywałam się przez wszystkie swoje papiery. Zaczynałam się martwić - no bo jednak indeks to warto by chyba mieć...? Przynajmniej tak do końca studiów...?

A co poza tym? Wiosna! Czuć w powietrzu. Śniegi stopniały, więc biega się o niebo lepiej; wiatr już nie kłuje w uszy, ale przyjemnie orzeźwia; do tego jakoś więcej biegaczy spotykam, chyba właśnie nastąpiło pospolite ruszenie po zimie.
Byłam ostatnio na wzgórzu wawelskim i Wawel wyglądał jak jeden wielki topniejący w słońcu rożek lodowy - wszędzie kapało, ciekło i lało się z rynien i gargulców. Niestety aparatu nie wzięłam...
No ale z sanek nici... Zawsze, co roku jest tak, że jak ja wreszcie mam czasi i ochotę na zimowe szlaeństwa, to zima akurat się kończy :( A w Kopenhadze ponoć dalej sypie...

piątek, 19 lutego 2010

Stare kąty

Biega się fatalnie przez tę odwilż. Deszcz mi nie przeszkadza w ogóle, przyzwycziłam się w Kopenhadze. Przeszkadza mi natomiast to, co zalega na chodnikach i ścieżkach, czyli na wpół stopione tony śniegu, kałuże i lodowo-śniegowo-wodna breja. Grrr.

Okazało się, że wcale nie tak trudno zrobić pranie w akademiku. Moje wspomnienia z Nawojki sugerowały, że to może stanowić niejakie wyzwanie, ale obyło się bez kolejek i w ogóle żadnych trudności. Minus jest taki, że jak się wstawi pranie i nagle coś wypadnie (np. telefon od eM. czy spotkanie aktualne), to nie można go zostawić w pralce z założeniem, że powiesi się wieczorem...

Obiad w Dyni, deser w Gruzińskim Chaczapuri, piwo (soczek) w Starym Porcie - wieki tam nie byłam. Miło było odwiedzić stare kąty ze starymi znajomymi. Bardzo miło.

środa, 17 lutego 2010

Kopciuszek i żaba

Udało mi się wreszcie kupić buty, więc dziś je wypróbowałam. Test przeszły całkiem nieźle. Mają tylko jedną wadę, na szczęście całkowicie niezwiązaną z fizycznym komfortem biegania: są różowe (no dobra: biało-liliowo-różowe, ale jednak!!). No ale innych na mnie nie było...
Wczoraj odwilż, która niby miała trochę potrwać, ale dziś znowu mróz. W sumie dobrze, bo przynajmniej nie musiałam się w kałużach taplać, a moje butki wróciły z wyprawy tak samo różowe, jak były (niestety).
Już mi się smutno robiło samej, bo nikogo innego dziś nie spotkałam, ale pod koniec minął mnie jeden taki wysoki-szybko-biegający. Chyba nie powinnam się dziwić, w końcu jest środek tygodnia i normalni ludzie pracują, a nie obijają się tak jak ja.

Nadrabiania zaległości kinowych ciąg dalszy: Księżniczka i żaba, czyli klasyczny Disney. Klasyczny, ponieważ:
  • 2D
  • wykonany techniką ręcznej animacji (tzn. komputerowej, ale ręcznej - wiadomo, o co chodzi, nie?)
  • jest księżniczka i książę
  • oprócz ludzi jest dużo różnych gadających i śpiewających zwierzaczków
  • jest magia (chociaż przybrała postać voodoo)
  • musicalowo, czyli dużo piosenek
  • jest bardziej dla dzieci niż dla dorosłych
Ostatni punkt akurat mi nie przeszkadzał - ja lubię klasyki Disneya w każdej postaci. Chociaż nie wiem, czy my z Rudolfem nie bawiliśmy się jednak lepiej niż te nieliczne dzieci na sali, przyzwyczajone do animacji komputerowej, filmów 3D i fabuły à la Atomówki, które pewnie takiej bajki docenić nie umieją...

Nieklasyczny, ponieważ:
  • akcja jest osadzona w naszym świecie, realnym, konkretnie w Nowym Orleanie początków XX wieku
  • księżniczka nie do końca jest księżniczką
  • książę też dosyć nietypowy jak na Disneya
  • dobry bohater ginie (tzn. ginie i nie ożywa na końcu)
No ale ogólnie to film był dokładnie taki, jakiego się spodziewałam i jaki chciałam obejrzeć. Bez rewelacji, ale i bez rozczarowania, spokojnie można zobaczyć. W oryginalnej wresji dźwiękowej miałby sznasę być lepszy, bo jakoś polski język nie bardzo mi pasuje do bluesa, jazzu, czy co to tam było.
A dla mnie najlepszą bajką Disneya i tak na zawsze pozostanie Mała syrenka i nic jej nigdy nie przebije :)

poniedziałek, 15 lutego 2010

Ufff

Hmmm, cały ostatni miesiąc spędziłam na pakowaniu, rozpakowywaniu, przepakowywaniu i ponownym pakowaniu, a potem jeszcze przewożeniu spakowanych rzeczy z miejsca na miejsce. No i mam już tego dość. Ale zapowiada się, że wreszcie się to kończy, bo już większość potrzebnych rzeczy zwiozłam do Krakowa (na własnych plecach!).
Przy okazji naszły mnie refleksje, że życie erasmusowe uświadomiło mi kolejną prawdę: ja naprawdę nie potrzebuję wiele i bez wielu rzeczy jestem się w stanie obyć i nawet o nich nie pamiętem, nie brakuje mi ich. Oczywiście w akademiku sytuacja jest trochę inna (przynajmniej w polskim akademiku), bo jednak lodówka czy czajnik to by się przydały - to na szczęście mam, bo współlokatorka posiada.

No bo właśnie: wreszcie udało mi się poznać moją nową współlokatorkę! Od półtora tygodnia skutecznie się mijałyśmy: kiedy ja przyjeżdżałam, to ona akurat zdążyła wyjechać i vice versa. Ale dziś ją poznałam i mogę powiedzieć: ufff! Bardzo miła, sympatyczna, rozsądna dziewczyna - a przynajmniej takie sprawia pierwsze wrażenie i mam nadzieję, że drugie i trzecie będzie takie samo. Ona na mój widok chyba też się ucieszyła, bo poprzednia lokatorka (notabene, matematyczka) trochę się jej dała we znaki i obawiała się, na kogo tym razem trafi.

Internet też wreszcie mam, więc cywilizacja jak się patrzy :)

I przypomniałam sobie, jak się zakłada baletki do tańców irlandzkich. Powrót na grupę początkującą to był chyba dobry pomysł, bo jednak przerwa zrobiła swoje...

niedziela, 14 lutego 2010

Lost in Translation

Obejrzałam ten film już po raz któryś i kolejny raz się nim zachwyciłam.
W dodatku uświadomiłam sobie, że teraz, po powrocie z Erasmusa, nabrał dla mnie nowego znaczenia. Przypomniał mi, że były takie chwile i dni, kiedy czułam się zagubiona, sama, obca w zupełnie obcym, nieznanym i niezrozumiałym świecie; kiedy nie było obok nikogo, z kim można by porozmawiać, wygadać się, pośmiać albo wypłakać w rękaw, wypytać albo, najlepiej, po prostu pomilczeć. Ale na szczęście moje nastroje zmieniają się jak duńska pogoda: kiedy jest pochmurnie, to wydaje się, że zawsze będzie zimno i ciemno, ale następnego dnia już świeci słońce i jest pięknie, złociście, świetliście...
Co dziwne, teraz zdarza mi się czuć podobnie nieswojo w Polsce. Ledwo wróciłam, a już myślę, gdzie by tu wyjechać, dokąd uciec, jakie kraje odwiedzić, gdzie poznać nowych ludzi, nowe zwyczaje, zobaczyć nowe miejsca.

No i tęsknię. Tęsknię i brakuje mi:
  • gotowania w kantynie studenckiej na DIKU - wymagającego sporej inwencji i pomysłowości, aby zadowolić wszystkich znajomych, włącznie z wegetarianami
  • naszych erasmusowych 'pancake parties' - bo jakoś tak wyszło, że zwykłe naleśniki zapewniały nam zawsze najlepsza zabawę
  • wspólnego oglądania filmów podczas 'girls nights', towarzyszących tym wieczorom rozmów i śmiechów
  • Blagards Apotek - tego miejsca samego w sobie, jego atmosfery, wspaniałego jazzu, muzyków, pana rysownika
  • piwa - dobrego, przepysznego piwa, miliona gatunków piwa
  • morza - zarówno plaży (zaledwie kilka stacji metra od centrum!) jak i kanałów; bo Bałtyk po drugiej stronie wydaje się być bardziej błękitny
  • Uniwersytetu w Kopenhadze - zajęć, profesorów, innych studentów, dobrej organizacji
  • rowerzystów próbujących rozjechać mnie na każdym skrzyżowaniu
  • biegaczy i całej atmosfery biegania, tego że w środku nocy można iść biegać, niezależnie od pogody, i ludzie tylko uśmiechną się na taki widok, a nie będa pukać się w głowę
  • jeziorek i parków w centrum Kopenhagi, miejsc spacerów kopenhażan i turystów
  • dobrze zorganizowanego transportu publicznego
  • nieobliczalnej i nieprzewidywalną duńskej pogody, która jednak potrafi zaskakiwać i upiększyć dzień w najbardziej nieoczekiwanym momencie
  • przemiłych, choć podchodzących z rezerwą do obcych, Duńczyków, a nawet ich Dziwactw
  • Danii - choc wcale nie zdążyłam jej dobrze poznać
  • ale najbardziej brakuje mi wspaniałych ludzi, których tam poznałam i pokochałam:
    • Simone - wiecznie uśmiechniętej, energicznej studentki geologii, która wyznawała zasadę, że im więcej zajęć sobie znajdzie, tym lepiej wszystko zaplanuje i znajdzie czas
    • Mii - przemiłej, troskliwej absolwentki filozofii, która w każdej sytuacji potrafiła znaleźć jasne strony i stanowiła idealną przeciwwagę dla naszego ścisłego towarzystwa
    • Christoffa - także filozofa, pasjonata astronomii i wszystkiego, co nowe i interesujące
    • Weroniki - radosnej i rogadanej waszawianki z obozu wroga, która skutecznie zastępowała mi eM.
    • i wielu innych...
A wracając jeszcze do filmu i dziwnych, nieudanych tłumaczeń tytułów, to Między słowami jest całkiem udanym przekładem - niedosłownym, i dobrze, bo dosłowny brzmiałby chyba trochę sztucznie; ale oddaje sens filmu.

wtorek, 9 lutego 2010

Rzeszów (czyli nadrabianie zaległości w zwiedzaniu Ojczyzny)

Wpadłam kilka dni temu do siedziby Samorządu Studentów w Collegium Novum i słyszę:
Karolina, chcesz jechać do Rzeszowa?
No, co ja mogłam na to powiedzieć?
Oczywiście - tam mnie jeszcze nie widzieli!
Więc najpierw się zgodziłam w ciemno na tę wycieczkę, a potem zaczęłam się wypytywać o szczegóły. Okazało się, że chodzi o targi edukacyjne. Nie było chętnych specjalnie, bo u nas akurat trwa sesja, a że ja już jestem po egzaminach...

No więc reklamowałam, jak umiałam najlepiej, przy okazji zostając ekspertem w dziedzinie rekrutacji na UJ.

Kwiatki, czyli zasłyszane od maturzysty:
  • Co chcesz studiować?
    Nie wiem...
  • A jak zdaję geografię na maturze, to co mogę studiować...?
  • A czy można u was studiować wychowanie fizyczne?
    Tak - to obowiązkowe zajęcia dla każdego studenta pierwszego roku, niezależnie od kierunku.
  • Absolutny hit: A to Uniwersytet Jagielloński jest w Krakowie?!

A po godzinach oglądałam hotel, przylegającą do niego galerię i nawet kawałek samego Rzeszowa też mi się udało zobaczyć. Rzeszów mnie zaskoczył, głównie faktem, że wszędzie na ulicach królują jeszcze dekoracje świąteczne - na rynku stała nawet choinka...

niedziela, 7 lutego 2010

+/-

Obudziło mnie słońce. Właśnie odkrywam, że są miejsca na ziemi, gdzie o 8 rano jest już jasno, słonecznie, pięknie, a o 4 po południu jeszcze nadal trwa dzień! Niesamowite!

Odkywam też na nowo zalety i wady miszkania w akademiku. (Na nowo, bo kiedyś, dawno, dawno temu, w zamierzchłych czasach mieszkałam już w domu studenckim, konkretnie w Nawojce).
Zalety:
  • lokalizacja - akademiki ujotowskie są w centrum, wszędzie stąd blisko, w szczególności na wydział
  • ciepło - nigdy, ale to nigdy nie jest zimno, a czasem nawet w ogóle nie trzeba odkręcać kaloryfera, wystarczy, że sąsiedzi grzeją
  • dużo ciekawych obcych ludzi
Wady:
  • dużo obcych ludzi
  • szkło - na korytarzach, zwłaszcza po weekendzie, więc trzeba uważać, jak się chodzi; gdzieniegdzie resztki rozlanego piwa i mleka(?); słoiczki z petami na schodach
  • głośno - nie jakoś bardzo, po prostu zawsze ktoś jest na korytarzu i rozmawia, a ja na dodatek mam kuchnię obok i jak ktoś coś tam gotuje/zmywa, to też słychać
  • pranie - jeszcze nie testowałam, jak to tu wygląda, ale zazwyczaj ciężko dostać się do pralki
Jeszcze nie wiem, do której kategorii będzie należało zaliczyć moją współlokatorkę; na razie chyba do pierwszej, bo cały czas jej nie ma, więc póki co mieszkam sama :)

sobota, 6 lutego 2010

Rozpoznanie terenu

Tak mi się ubzdurało, że po powrocie do Krakowa będę biegać w parku Jordana i już się nie mogłam doczekać. Jakkolwiek park Jordana jako miejsce do treningów ma wady np. nie jestem w stanie mierzyć tam dystansu przy użyciu google maps, a żadnego specjalnego urządzenia do takich pomiarów nie posiadam. Poza tym jest dość mały i musiałabym się powtarzać, a tego nie lubię.

Ale olśniło mnie dziś, że przecież zaraz za parkiem Jordana są Błonia! No więc zrobiłam dziś rozpoznanie terenu; przez park Jordana i tak musiałam przebiec, żebym tam dotrzeć, bo zamknęli ulicę Reymana pod Wisłą.

No i całkiem przyjemnie było: znowu wyszło na to, że biegam pod prąd, a wiało tak, że poczułam się prawie jak w Kopenhadze - ale tylko prawie. Ech, brakuje mi jeziorek...

Zdziwiłam się trochę, że dość dużo czasu mi to zajęło. Ale przestałam się dziwić, jak później sprawdziłam mapę. Okazało się, że nie skreciłam tam, gdzie powinnam była i w rezultacie obiegłam całe Błonia aż do Piastowskiej, zamiast przeciąć je w połowie...

piątek, 5 lutego 2010

U siebie

No wreszcie jestem w Krakowie, wreszcie na stałe i wreszcie czuję się jak u siebie!

W dodatku mieszkam w akademiku! Kwaterowanie poszło sprawnie i miło; to tylko we wrześniu jest jak na polu bitwy, kolejki, nerwy, zgubione skierowania itd. A teraz panie w administracji sobie siedzą i plotkują i nawet chyba są zadowolone, kiedy ktoś przychodzi i jakoś urozmaici im ten dzień.

Dostałam potrzebny ekwipunek (kołdra, koc, lampka, pościel itp.) od bardzo sympatycznego pana z magazynu, klucze (zgubienie których kosztować mnie może ponad 160zł, więc będę ich oczywiście baaardzo pilnować) oraz kartę mieszkańca od pani w administracji. Pani była niezwykle miła i pomocna, ale jeśli się nie mylę, to to dokładnie ta sama kobieta, od której dostałam w zeszłym roku straszny opieprz, gdy przeze mnie skierowania dla pierwszego roku nie dotarły na czas do akademika.

Pokój na czwartym piętrze, w samym końcu korytarza, więc trochę chodzenia. Ale za to zaraz obok pokoju jest kuchnia, co jest jednocześnie zaletą i wadą: zaletą - bo blisko do gotowania, nie trzeba będzie nigdzie biegać i przypilnować łatwiej; wadą - bo inni też będą w te okolice gromadnie przychodzić. Pokój taki w sam raz na dwie osoby, nie za duży, ale też nie jakaś mała klitka. Miesca w szafach jest sporo, tylko oczywiście problem jest taki, że do połowy szafek nie mogę dosięgnąć.
Tylko internetu mi brakuje do szczęścia, ale nie zapowiada się, żeby coś się w tym kierunku szybko zmieniło, bo pan odpowiedzialny za te sprawy chwilowo jest na urlopie.

Współlokatorki nie zastałam - nie wiem, czy tylko gdzieś wyszła, czy wyjechała na weekend, czy może skończyła już sesję i w ogóle jej nie będzie do końca ferii... Sądząc po notatkach leżących na stoliku (coś o rozwoju człowieka) to obstawiałabym, że studiuje psychologię, antropologię, biologię lub coś w tym kierunku. Chyba jest blondynką, bo można trafić gdzieniegdzie na jakieś pałętające się pojedyncze jasne włosy. Trochę przeraża mnie zestaw co najmniej dziesięciu torebek wszelkich kształtów, kolorów i rozmiarów, wiszacy nad jej łóżkiem. No i zostawiła kaloryfer odkręcony na maksimum; było strasznie duszno i gorąco. Zobaczymy.

Oprócz kwaterowania, wiele innych spraw musiałam dziś załatwić. Na przykład przejść się do Collegium Novum odebrać mundurek ujotowy, w którym będę reklamować naszą Alma Mater na targach edukacyjnych w Rzeszowie. Oczywiście - jak zwykle! - ciuchów w rozmiarze S było za mało. Skompletowałam więc zestaw składający się z koszulki (rozmiar S), koszuli (rozmiar M), polara (rozmiar L) i apaszki (rozmiar uniwersalny). Tak jest co roku na każdej imprezie typu Dni Otwarte, Festiwal Nauki itd. Dlaczego oraganizatorzy nie mogą się wreszcie nauczyć, żebym odwrócić proporcje zamawianych rozmiarów?!?

Wieczorem byłam w kinie na Avatarze. Nie zaszczycę tego wydarzenia kometarzem.

A więc jestem już w Krakowie, korzystam z jego uroków i atrakcji, nadrabiam zaległości i mieszkam sobie w akademiku z jakąś blond niewiadomą...

czwartek, 4 lutego 2010

Zmiana adresu

Wiem, to może brzmi paradoksalnie, że chciałabym mieć trochę prywatności w moim życiu publicznym... Ale czy to naprawdę takie dziwne?

Kiedy przyjechałam w grudniu do Polski, Mama zapytała, dlaczego się nie pochwaliłam, że założyłam bloga. Odpowiedziałam - zgodnie z prawdą - że po prostu nie chciałam. Wiedziałam, czym to się skończy: emailami i smsami z zapytaniem a dlaczego nic nowego nie napisałaś? A to pisanie jest całkowicie z pobudek egoistycznych - ja to robię po prostu dla siebie.
Niestety fakt, że nie wyłączyłam indeksowania plus umieszczenie profilu facebookowego podpisanego moim nazwiskiem zaowocował tym, że gdzieś tam na trzeciej czy czwartej stronie wyników wyszukiwania w Google znalazły się moje Notatki...

Ech, nieważne. I tak wróciłam już z Kopenhagi, więc Podróże na chwilę obecną się skończyły.

wtorek, 2 lutego 2010

Kopciuszek szuka pantofelka

Wczoraj chodziłam po Oświęcimiu, a dziś po Krakowie, szukając butów do biegania. Już postanowiłam, że chcę jakieś dobre i jestem skłonna za nie zapłacić odpowiednią cenę, bo skoro biegam codziennie, to dobrze by było nie zrobić sobie tym bieganiem krzywdy.
Problem jest taki, że nie znalazłam. To znaczy w sklepach sportowych są tylko buty wyglądające-na-sportowe, a nie takie do-uprawiania-sportu; ewentualnie trekkingowe (tych to nawet duży wybór), korki, halówki itp. Ale do biegania nie (znalazłam jedne, ale nie było mojego rozmiaru...)
No i co ja mam zrobić?
Chociaż właśnie wyczytałam, że według najnowszych badań buty do biegania bywają bardziej szkodliwe dla stawów kolanowych niż szpilki (sic!). I że najlepiej biegać... boso!

A propos butów, to przypomniało mi się, że Duńczycy naprawdę potrafią zrobić coś z niczego, konkretnie: modę z noszenia gumowców. Tak, gumowców! Są tam niezwykle popularne, oczywiście ze względu na pogodę. Np. widziałam kiedyś ładną dziewczynę w małej czarnej, czarnych błyszczących rajstopach, a do tego czerwono-białych kaloszach na obcasie!
W rezultacie na wystawach sklepowych markowych butików obok płaszczy, swetrów, zwykłego obuwia i wszelkiej innej galanterii można podziwiać także niewykłą różnorodność gumiaków wszelkich kształtów, fasonów i kolorów.
Mowiłam już kiedyś, że Duńczycy są dziwni?