Strony

piątek, 31 grudnia 2010

Postanowienia noworoczne 2010 (podsumowania roku 2010, cz. III)

A było to tak:
  1. robić zdjęcia z pasją, czyli mniej ale lepsze; podszkolić się, bo moja wiedza o cyfrówkach jest naprawdę znikoma, a najwyższy czas zacząć korzystać w pełni z ich możliwości, a nie traktować jak ubogiej wersji aparatu analogowego
    No, chyba wyszło. Formalny kurs fotografii cyfrowej raczej mi nie zaszkodził. Ale im lepiej mi wychodzi i im bardziej mi się chce, tym wyraźniej widzę, że jeszcze wciąż dużo pracy przede mną.
  2. kontynuować dobry nawyk (a w zasadzie to chyba już uzależnienie) tzn. bieganie; te 5km dziennie przynajmniej; czasem do tego jakieś brzuszki nie zaszkodzą
    5km dziennie jest niestety nierealne, chyba że się dysponuje 26-godzinną dobą. Ale i tu nie było źle, chociaż ostatnio brakło mi warunków, żeby biegać regularnie - pod tym względem ogromnie brakuje mi Kopenhagi (pod innymi zresztą też...).
  3. ograniczyć spożycie czarnej herbaty - przerzucić się na czerwoną, zieloną, roibos, mate, ziółka itd.
    Średnio wyszło dobrze, chociaż ostatnio psuję statystyki, bo jednak w mroźne zimowe wieczory nie ma to jak gorąca czarna herbata z cytryną (i/lub miodem, jeśli takowy jest na podorędziu).
  4. kontynuować pisanie wszelkie
    Już pisałam, że nie sądziłam, że to się uda, że mnie wciągnie i w dodatku okaże się pożyteczne. A jednak.
  5. znaleźć pracę (po powrocie z Erasmusa będę mieć w cholerę wolnego czasu, bo większość kursów w IV roku już zaliczyłam, a w końcu ileż można fakultetów robić...?)
    Fakultetów, jak się okazuje, można robić bez liku, zwłaszcza jak nagle otworzyli co najmniej z pięć, które mnie wyjątkowo interesowały (w tym wspomniana fotografia). I muszę przyznać, że stypendia trochę mnie rozpuściły - nie czuję jeszcze takiej presji. Do tego wakacje trwające ledwie miasiąc, to zdecydowanie zbyt mało czasu, żeby się załapać na jakąś sensowną praktykę.
  6. obejrzeć do końca Star Gate (skończyłam gdzieś w połowie 5 serii, jak dopiero zaczynało się robić ciekawie)
    Obejrzałam. Wymagało to trochę samozaparcia i słuchania w tle co nudniejszych odcinków. I tu dygresja na temat:
    ---------------------------------------
    7. i 8. sezon były rzeczywiście - zgodnie z zapewnieniami - niezłe i jeśli ktoś lubi sci-fi, to chyba warto się pomęczyć, żeby do nich dotrwać (słabsze odcinki oczywiście też się zdarzały, ale też było sporo ponadprzeciętnych). Tylko, że na tym zabawa powinna się skończyć - zresztą wygląda, że tak właśnie miało być, ale ktoś chciał pociągnąć dalej. No i się ciągnęło i rozkręcało na nowo bardzo powoli, tak raczej na siłę wszystko na nowo sklejali. Do tego brak Jacka O'Niella dawał się odczuć boleśnie - gdyby nie Vala, to byłoby po prostu nudno, bo nawet zabawa z legendami arturiańskimi niespecjalnie poprawiła sytuację, jakoś tak bez polotu i płytko to zrobili. No i w zasadzie wszystko się rozwiązało w połowie 10. sezonu, a potem znów wymyślali na siłę, żeby tylko dociągnąć do końca. I jeszcze zakończenie [8. sezonu] z pójściem na ryby było według mnie idealne - lepszego się wymyślić nie dało i na tym powinni poprzestać. Muzyka ładna i wraz z rozwojem sytuacji zaczęła grać coraz większą rolę, co oczywiście zaliczam na plus. Kolejna wielka zaleta, to romans, którego nie było, czyli wątek miłosny, który nie został nadmiernie wyeksponowany i wyeksploatowany, a raczej schowany, ukryty w tle, nigdy na pierwszym planie; w dodatku z otwartym zakończeniem i tylko niezwykle lekką sugestią, w którym kierunku się to wszystko mogło potoczyć.
    Z uwag ogólnych, to umknął mi moment, w którym twórcy serialu gładko przeszli do porządku dziennego nad faktem, że nagle wszyscy ludzie - nie tylko ludzie ludzie, ale też ludzie innych gatunków - w całej galaktyce Drogi Mlecznej (i w innych przy okazji też, a jakże) zaczęli mówić po angielsku - ale to akurat jeszcze gdzieś w początkach tego serialu było. W Autostopem przez galaktykę mieli przynajmniej na tyle przyzwoitosci, żeby wymyślić rybę-babel.
    Z kolei pomysły na fabułę też się chyba twórcom w pewnym momencie zaczęły kończyć - albo to moja wyobraźnia, że Anubis wykazuje podobieństwo do Mistrz Sithów, a konfederacja przemytników, dziwni kosmici-nieludzie i w ogóle nowe przygody SG-1 w całości dziwnie przypominają perypetie Hana Solo i jego kompanii. Nie żebym miała coś przeciwko, no ale żeby to jeszcze było subtelnie albo, wręcz przeciwnie, prosto z mostu i z wyraźnym przymrużeniem oka - bo tak jak jest, to jest nijako...
    Do tego trochę przesadzili z szybkością postępu. Rozumiem, że pomogli sobie podpinając ziemskie intejfejsy pod kosmiczne technologie (phi!), ale ten nagły skok w kierunku Star treka, to jednak lekka przesada: żeby zamiast polatać sobie najpierw w naszym układzie, skakać od razu do sąsiednich galaktyk? - no przecież trzeba by się najpierw nauczyć chodzić, zanim zacznie się biegać, nie...? Przy czym Star trek ma dodatkowo tę przewagę, że pokazuje świat kilka stuleci później, kiedy cały postęp technologiczny i towarzyszące mu niezbędne zmiany w porzadku społecznym już się dawno dokonały. W Stargate natomiast próbują to wszystko pokazać krok po kroku, logicznie wytłumaczyć i, co najlepsze, zmieścić w jednej dekadzie. To tylko tak a propos globalnych niedociągnięć widocznych z szerszej perspektywy, których w zasadzie nie zauważa się, oglądając jeden odcinek - można sobie nawet nie uświadamiać, że coś nie gra, skupiając się tylko na jednej przygodzie naraz (bo konkretnych wpadek technicznych nie sposób zliczyć, ale też i nie ma sensu się na nich skupiać, bo traci się radość z oglądania).
    ---------------------------------------
    Dygresji koniec. To w ogóle był rok zdecydowanie bardziej filmowo-serialowy i muzyczny niż książkowy. Wiele kinowych zaległości nadrobiłam w te zimowe wieczory. Wiele literackich zaległości się utworzyło. Ale nadrobię, wiem, że tak.
  7. według Facebooka powinnam spróbować czegoś nowego (np. kamasutry extreme albo ewentualnie papryczek jalapenos - cokolwiek to jest)
    Ilość nowości w tym roku mam jak najbardziej ponad przeciętną - zaliczone.
  8. właśnie, a propos: grać tylko w jedną grę na fb naraz
    Nie gram w żadną, ale oczywiście sesja nie byłaby sesją, gdybym sobie nie znalazła jakiegoś sposobu na marnowanie czasu, a niestety odkryłam, że wyszła czwarta część Virtual Villagers, więc...
Wniosek: postanowienia noworoczne są przereklamowane. Fakt, że udało mi się je w większości wypełnić nie ma nic wspólnego z tym, że to akurat były postanowienia noworoczne - ta lista była przydatna co najwyżej jako przypomnienie, ale bynajmniej do niczego mnie nie motywowała. No ale cóż, raz w życiu trzeba było spróbować, mam zaliczone i więcej się na to nie piszę.
Chociaż może po prostu źle się do tego zabrałam tzn. wydaje mi się, że te postanowienia powinny mieć nieco inny charakter, żeby miały sens i moc - ale, tak czy owak, to raczej nie dla mnie.

niedziela, 26 grudnia 2010

Google mówi: ~700km (podsumowania roku 2010, cz. II)

W tym roku:
  • biegałam w 3 krajach: Dania, Polska, Holandia...
  • ...w tym w 4 miastach: Kopenhaga, Kraków, Oświęcim, Amsterdam
  • przebiegłam maraton // IX Cracovia Marathon
  • zaliczyłam kontuzję // naciągnięty miesięń -> kilka tygodni przymusowego odpoczynku
  • kupiłam buty do biegania
  • zrobiłam łącznie ponad 600km // nie mam żadnego magicznego urządzenia, GPS-a monitorującego moją trasę, tempo itp. itd. więc wyliczenia są oparte na pomiarach trasy przy użyciu google maps
W kategoriach joggingowych uważam ten rok za udany :]

czwartek, 23 grudnia 2010

Google mówi: ~800km (podsumowania roku 2010, cz. I)

Rower stoi obecnie w moim pokoju w akademiku w Amsterdamie i czeka grzecznie na mój powrót, można więc chyba bezpiecznie stwierdzić, że więcej wycieczek rowerowych w tym roku już nie odbędę. Wcześniejsze podsumowanie jest zatem uzasadnione. W tym roku:
  • jeździłam głównie w Amsterdamie - na codzień na wydział, do sklepu, a czasem gdzieś dalej na wycieczkę
  • dorobiłam się roweru // kwestia sporna, czy zasługuje na to miano, ale jeźdźi i trzyma się nieźle, przeżył kilka dalszych wycieczek i ogólnie nie daje większych powodów do narzekań
  • sama ten rower naoliwiłam // musiałam - zaczął skrzypieć podczas jazdy, więc pewnego pięknego dnia postawiłam go do góry... kołami... i wysmarowałam wszystko, co się ruszało i każdy zakamarek, do którego dałam radę sięgnąć; o dziwo, pomogło...
  • zaliczyłam pierwszą własnoręczną naprawę roweru // patrz praktyczna lekcja termodynamiki
  • zaliczyłam jazdę na zamarzniętym siodełku
  • siłowałam się z zamkiem, który nie chciał się otworzyć z powodu wilgoci/mrozu/woli bogów/...
  • głownie na tymże na rowerze przejechałam prawie 800km // wyliczenia na podstawie wskazań google maps

wtorek, 21 grudnia 2010

Jest taki dzień

Niedawno zostałam uświadomiona. Mianowicie w kwestii tego, że mam za sobą ostatnią w życiu sesję. Chyba już kiedyś mi ta myśl przeszła przez głowę, ale zbyt długo tam nie zabawiła. Doznałam więc małego szoku, kiedy usłyszałam, że oto właśnie zdałam - miejmy nadzieję, bo to pisemny był, więc nie wiadomo od razu, ale na 99% tak - ostatni egzamin na tych studiach (magisterskiego nie liczę, to inna bajka). Tak, dziś jest ten dzień.
Ojej.

Znaczy, że teraz już tylko magisterka*.





--------------------------------------
*tzn. takie jest założenie, ale znając mnie, to na pewno znajdę sobie jeszcze jakiś fajny fakultet albo dwa, żeby mi się za bardzo nie nudziło - pozostaje tylko mieć nadzieję, iż owy fakultet będzie się kończył zwykłym zaliczeniem tudzież że będę na niego uczęszczać nieformalnie.

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Praktyczna lekcja... termodynamiki...?

Mój rower stwierdził, że nie idę dziś na wykład. Stał sobie przy stojaku, tam gdzie go zostawiłam, tyle że w trochę innym stanie niż kiedy widzieliśmy się ostatnio tzn. mniej sprawny: opona i kawałek dętki wyszły z ramy koła (wygląda na to, że ciut za mocno je dopompowałam ostatnim razem i w kombinacji z większymi niż zazwyczaj wahaniami temperatury oraz prawami fizyki obowiązującymi w tym wszechświecie - rezultat był właśnie taki). W każdym razie, przy użyciu naprędce zaimprowizowanych praktycznych narzędzi w postaci sztućców (głównie łyżeczki i noża), udało mi się - o, dziwo! - doprowadzić koło do porządku. Z tym że aby to zrobić musiałam z niego całkiem spuścić powietrze; a pompki nie posiadam, zazwyczaj doładowuję rower w warsztacie przy uniwersytecie - mam od kogo pożyczyć, więc prawdopodobnie nie będę musiała spacerować z rowerem na wydział, ale w krótkiej perspektywie uniemożliwiło mi to szybkie dostanie się na zajęcia, więc teoretycznie zrobiłam sobie dziś wagary (chociaż nie wiem, czy to się liczy, jeśli wykład jest nieobowiązkowy...?).
Cóż, człowiek się uczy. Zawsze tata się zajmował rowerami, a na większe przeglądy oddawał do warsztatu - chyba jedyne, co kiedykolwiek sama robiłam, to podnoszenie siodełka, ale jak widać w sytuacjach kryzysowych fantazja mnie nie opuszcza i potrafię się zdobyć na odrobinę inwencji.

piątek, 10 grudnia 2010

Do grzecznych dziewczynek przychodzi Mikołaj...*


Mój Mikołaj bardzo się postarał i sprawił mi wielką radość. Chyba jednak coś przeskrobałam, bo trochę zwlekał, ale tak całkiem znowu nie nabroiłam, bo w końcu dotarł i mimo że z opóźnieniem (zimowy paraliż komunikacyjny dopada nawet świętych, jak widać), to jednak się udało.


Tak mi się przypomniało, że jeszcze w tym sezonie zimowym Love actually nie oglądałam - jedna z tych niewielu komedii romantycznych, które nigdy mi się nie znudzą: słodka, ale nie przesłodzona, świąteczna, ale nie przesadnie tzn. owszem, wszystko tam jest, cała ta komercyjna otoczka, ale tak z dystansem i przymrużeniem oka. Do tego świetna obsada. No i po prostu uwielbiam takie wielowątkowe, przeplatające się opowieści.


---------------------------------------------
*...niegrzeczne śpią, z kim chcą!!

środa, 8 grudnia 2010

Cultural encounters*

Mówiłam już, że lubię wspólne kuchnie.
Dzisiejszy wieczór był szybką improwizacją na temat typowa potrawa w twoim kraju (chyba zrobię zapas pierogów i zamrożę na kolejną taką okazję, bo to nie jest coś, co się robi w pół godziny...). Przy okazji dyskusje i omawianie fenomenów różnych - od banalnych, przez poważne, na dziwnych skończywszy, czyli m.in:
  • Harry Potter
  • Bollywood
  • relatywizm: stutysięczne skupisko ludzi: w Indiach - mała wioska, na Litwie - trzecie największe miasto
  • legalna prostytucja, małżeństwa gejów i swobody obywatelskie
  • jak różni się przestępczość w Ameryce Południowej, Azji i Europie i jaki wpływ miały na to...
  • ...ustroje polityczne w 20. wieku
  • jakie ciekawe pamiątki można przywieźć z Amsterdamu, a w szczególności: czy te specjalne ciasteczka to można wywozić za granicę (te, które są przyprawiane tylko dla smaku, a nie dla efektu - tak i ponoć mają to nawet napisane małym druczkiem na opakowaniach)

Z LP3:




--------------------------------------------
* z tego, co wiem, to nie ma polskiego odpowiednika dla tego określenia, a przynajmniej ja nie znalazłam; w dużym uproszczeniu, chodzi o wszystkie te drobiazgi, które składają się na codzienne życie i które przyjmuje się jako stałe i niezmienne elementy krajobrazu, których na co dzień się nie zauważa i dopiero w konfrontacji z nową rzeczywistością człowiek zdaje sobie sprawę, że nie wszędzie na świecie jest tak samo; prosty przykład: wiosna, lato, jesień i zima - niby nie ma nic bardziej naturalnego, prawda...? z tym że w południowych Indiach to będzie: lato, wiosna, pora monsunowa i przejściowa; a w Brazylii tulipany w doniczkach stoją na lodówce, bo inaczej jest im za ciepło i nie przeżyją; albo wspomniany relatywizm odnośnie definicji miasta; itp. itd.