Strony

czwartek, 25 sierpnia 2011

Złośliwość przedmiotów martwych

Prosić informatyka, żeby naprawił komputer (mówimy o usterkach sprzętowych, czysto mechanicznych), to jak prosić astronoma, żeby sobie sam złożył teleskop: teoretycznie zasady działania soczewek zna, i to nawet bardzo dobrze, i niby wie, który element za co odpowiada, ale ekspertem nie jest i tych wszystkich tub nie poskłada, bo OD TEGO SĄ [WYKWALIFIKOWANI] TECHNICY.
Ja jestem od patrzenia w gwiazdy.

W dodatku ta cholera jedna (komputer moich rodziców, który gdyby miał chociaż odrobinę przyzwoitości, to już dawno spaliłby sobie obwody ze wsydu, że w ogóle istnieje) zawsze wie, kiedy się zepsuć (czyt. kiedy córeczka przyjedzie odwiedzić rodziców). W dodatku dziś bestia była wyjątkowo złośliwa, bo błędy typu blank screen, gdzie system wiesza się już po dwóch sekundach od uruchomienia i nawet BIOS się nie ładuje, mogą znaczyć dosłownie wszystko albo dokładnie nic.
Ja to bym go najchętniej dobiła - jak konia, tylko może młotkiem zamiast strzelby. Niestety ta franca jest wyjątkowo żywotna i jakimś cudem zawsze udaje mi się ją przywrócić do stanu względnej używalności.

No cóż, odświeżyłam swoja więdzę z zakresu budowy płyty głównej i wszystkich podzespołów, dokształciłam się z układów elektronicznych w ogólności, a z CMOS i jakichś różnych zworek (zworków?) w szczególności, itp. itd. oraz zaznajomiłam z BIOS-owym alfabetem Morse'a. A także poćwiczyłam obsługę odkurzacza na sprzętach elektronicznych - będzie jak znalazł, gdy pójdę pracować jako pokojówka w hotelu.


Co prawda już zdążył się popisać, wyświetlając blue screen of death i rzucając BAD_POOL_CALLER, ale nie rusza mnie to specjalnie. Włącza się? Włącza. A że służy głównie jako przeglądarka stron internetowych tudzież maszyna do pisania, bo do niczego więcej się nie nadaje, to jak się wreszcie na dobre spieprzy (oby jak najszybciej, proooszę), będę pierwszą osobą, która wzniesie mu pożegnalny toast.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Déjà vu

Półtora roku temu.

Dziś.
Nic się nie zmieniło i w dwóch sklepach sportowych w Oświęcimiu, kiedy zapytałam o buty do biegania, usłyszałam dokładnie to samo co poprzednim razem, czyli że Nie prowadzimy.
W trzecim, który zdążył się tu przez ten czas otworzyć już nawet jakieś były, ale żeby damskie, do biegania... Z całego asortymentu rozrzuconego po czterech ścianach jedne - słownie jedną jedyną parę! - mi sprzedawczyni wygrzebała, obdarowując mnie najpierw spojrzeniem mówiącym Ona tu szuka butów sportowych?! Wariatka chyba.... I nawet fajne, porządne, dobrej firmy, w dodatku przecenione z nigdy-tyle-nie-dam-za-głupi-znaczek na nad-tym-można-by-się-zastanowić-jeśli-tylko-spełnią-swoje-zadanie. Ale, oczywiście, mojego rozmiaru brak.

Cóż, zostaje Kraków.

sobota, 20 sierpnia 2011

Notatki z Polski

Ścieżka dźwiękowa z Anioła w Krakowie ma - poza fantastyczną muzyką Abela Korzeniowskiego (który skomponował też np. świetny podkład do Samotnego Mężczyzny) - takie właśnie kwiatki wycięte z filmowych dialogów.
Komentarz chyba zbędny :] Ale to dlatego, że siedzę chwilowo w Oświęcimiu i staram się wyobrażać sobie, że jestem przykuta do komputera. Jak wreszcie skończę tę pracę (albo ona wykończy mnie - kto wie, co będzie pierwsze) i ruszę w tournée po Polsce, to pewnie mi się odmieni.

Ale za to z zalet tej polskiej rzeczyiwstości:
  • nie musiałam sobie tym razem sama grzywki podcinać // ku pamięci: wsiadanie na rower po wizycie u fryzjera skutkuje fryzurą à la Aniołek Charliego
  • à propos roweru: jeszcze gleby nie zaliczyłam, chociaż przyzwyczajenie się do kontry idzie mi powoli // a bilans ogólny wychodzi na korzyść Holandii tzn. rower mam tu niby lepszy, ale drogi gorsze i kierowcy także :/ chociaż Oświęcim zaskakuje, bo już spore odcinki da się przejechać po ścieżkach rowerowych
  • Oświęcim zaskakuje i pod innymi względami: wybudowała się tu biblioteka z prawdziwego zdarzenia, taka że naprawdę aż miło // 1) szkoda tylko, że zawartość póki co wciąż stara; chociaż byłam pod wrażeniem, kiedy zobaczyłam na półce kilkanaście tomów Świata Dysku - w innych bibliotekach zazwyczaj wszystkie Pratchetty są wypożyczone, nieważne ile kopii by było na stanie; przestałam się dziwić, kiedy skonstatowałam, że te książki stały sobie w dziale dla dzieci - nic dziwnego, że stały, skoro dorośli pewnie nie wpadli na to, żeby ich tam szukać... 2) już chciałam się tam wyprowadzać w ciągu dnia, żeby pracować spokojnie, ale wifi jeszcze nie mają...
  • wiem, że się powtarzam, ale powiem to raz jeszcze: wanna to taki mały luksus, którego człowiek nie docenia na co dzień // mieszkanie w akademikach na dłuższą metę jest męczące - ja nie wiem, jak niektórzy to robią, że po dziesięć lat tam potrafią spędzać
  • kosmetyki o zapachu czekolady powinny być ustawowo zabronione // da się ich używać, ale pod warunkiem że ktoś ma skłonności masochistyczne
  • tradycyjny obiad w postaci ziemniaki+kotlet+surówka, za którym normalnie nie przepadam, kiedy się go jada raz na parę miesięcy, smakuje jakoś lepiej // tak samo zresztą jak polskie piwo, które chwilowo jest miłą odmianą, ale jak zwykle po kilku tygodniach mi się znudzi

sobota, 13 sierpnia 2011

Ciąg przyczynowo-skutkowy, który ściągnął mnie do kraju ojczystego trochę wcześniej niż to miałam w planach

Problem praktyczny od początku był taki, że akademik miałam tylko do początku sierpnia. A ponieważ pracy jeszcze nie skończyłam, to wypadałoby zostać dłużej. Miałam przewaletować u Vidyi, bo ona jako jedna z nielicznych moich znajomych zostaje w Amsterdamie na kolejny rok - wszyscy inny byli co najwyżej na dwa semestry i albo już wrócili do siebie, albo właśnie się zbierają do wyjazdu. Ale Vidya pojechała na praktyki do Francji i okazało się, że wraca dopiero kilka dni po tym, kiedy ja muszę zwolnić pokój. Te kilka dni mogłabym spędzić u Rosena, ale z kolei on sam ma chwilowo zawirowania z mieszkaniem i będzie się przeprowadzał. Szukanie hostelu na kilka dni i przenoszenie się w te i we wte też mi się nie widziało.
Więc w końcu stanęło na tym, że wróciłam - już, teraz, jakby ktoś miał wątpliwości :]

Jeśli przypadkiem uda mi się skończyć tę nieszczęsną magisterkę w terminie, to zrobię sobie jeszcze kilkudniową wycieczkę do Amsterdamu, żeby domknąć wszystkie fomalności, jeśli będzie taka potrzeba.
I może pozwiedzam resztę Europy, bo nie wiem, czy jest kraj, w którym nie mam chwilowo jakichś znajomych, których mogłabym nawiedzić i tak mi się właśnie marzy, żeby sobie zrobić podobny objazd... Chociaż możliwe, że ten plan będzie musiał jeszcze nieco poczekać, bo to jednak jest zwariowany okres ten czas obecny...

Przy okazji szukania środka transportu tak trochę na ostatnią chwilę, znalazłam ciekawą opcję, a mianowicie podwójny lot Norwegianem: Amsterdam → Kopenhaga (tudzież Oslo czy inne Stavanger, w każdym razie gdzieś w Skandynawii, bo stamtąd Norwegianem można się dostać już wszędzie) + Kopenhaga → Kraków.
To tak ku pamięci, jakby się ktoś kiedyś wybierał.

PS
Aaaaaaaaa! Wanna :D
Aaaaaaaaa! Książka :))
Aaaaaaaaa-fe! Kranówka ;)

niedziela, 7 sierpnia 2011

Stroopwafels

Czyli skarb i dobro narodowe Holandii. Natchnęło mnie, bo dowiedziałam się dzisiaj, że zajadali się nimi już w średniowieczu. W bogatych domach obok kominka, oprócz pogrzebaczy, rusztów i tym podobnych sprzętów, na wyposażeniu był też przyrząd do robienia stroopwafli: takie metalowe szczypce zakończone okrągłymi tarczkami, pomiędzy które nakładało się ciasto, ściskało i tak opakowany naleśnik wkładało na chwilę do ognia. Voilà, wafelek gotowy.

Na targach bywają stoiska, gdzie sprzedają stroopwafles świeżo przyrządzone, wypiekane na miejscu. Wreszcie kiedyś trafiłam na taki. I to dwa razy w ciągu jednego dnia: na targu w Lejdzie i na targu w Alphen aan den Rijn. Dopiero później znalazłam podobny stragan na amsterdamskim Albert Cuyp markt. Sprzedawca, gdy pojawia się klient, bierze kulkę ciasta, kładzie na gofrownicy i piecze. Ale to po to, żeby było dla następnego chętnego. Kiedy kolejny wafelek się robi, ten upieczony chwilę wcześniej, już gotowy i ostudzony, jest przekrawany na pół, smarowany gorącą masą karmelową i sklejany z powrotem. Tak przygotowany stroopwafel smakuje nieco inaczej: jest gorący i ciągnący, ale to dzięki karmelowi - podczas gdy sam wafelek pozostaje chrupiący, a nie rozmięka jak w przypadku ciastka sklepowego odgrzewanego na parze gorącej herbaty lub kawy.

Znalazłam nawet przepis, ale do najłatwiejszych to on nie należy.